Ale mur nie tylko służy obronie. Bo broniąc przed tym, co grozi z zewnątrz, pozwala również kontrolować to, co dzieje się wewnątrz. Bo w murze są jednak przejścia, są bramy i furtki. Otóż strzegąc tych miejsc, kontrolujemy, kto wchodzi i wychodzi, pytamy, sprawdzamy, czy są ważne pozwolenia, notujemy nazwiska, przyglądamy się twarzom, obserwujemy, zapamiętujemy. Tak więc mur taki to jednocześnie tarcza i pułapka, osłona i klatka.
Najgorszą stroną muru jest to, że u wielu ludzi wyrabia on postawę obrońcy muru, tworzy typ myślenia, w którym przez wszystko przebiega mur dzielący świat na zły i niższy – ten na zewnątrz, i dobry i wyższy – ten wewnątrz. W dodatku wcale nie trzeba, aby taki obrońca byt fizycznie przy murze obecny, może on być daleko od niego, wystarczy, żeby nosił w sobie jego obraz i hołdował regułom, które logika muru narzuca.
Do Wielkiego Muru jedzie się godzinę drogą na północ. Najpierw przez miasto. Wieje porywisty, lodowaty wiatr. Przechodnie i rowerzyści pochylają się do przodu – to postawa, którą wymusza walka z wichurą. Wszędzie toczą się rzeki rowerzystów. Każda z nich zatrzymuje się przed czerwonymi światłami, jakby nagle zamykała ją tama, a potem rusza i płynie aż do następnych świateł. Ten jednolity, żmudny rytm zakłóca tylko wiatr, jeżeli poderwie się zbyt gwałtownie. Wówczas rzeka zaczyna burzyć się i rwać, zataczając jednymi, a innych zmuszając do zatrzymania i zejścia na ziemię. W szeregach rowerzystów powstaje zamieszanie i chaos. Ale gdy wiatr przycicha, znowu wszystko wraca na miejsce i pracowicie porusza się dalej.
Na chodnikach, w centrum, dużo ludzi, a także często można zobaczyć idące kolumnami dzieci w szkolnych mundurkach. Dzieci idą parami, machają czerwonymi chorągiewkami, na czele któreś niesie czerwoną flagę albo portret Dobrego Wujka – przewodniczącego Mao. Kolumny chórami coś z zapałem wołają, śpiewają lub wznoszą okrzyki. – Co wołają? – pytam kolegę Li. – Chcą studiować myśli przewodniczącego Mao – odpowiada. Policjanci, których widać na każdym rogu, tym kolumnom dają zawsze pierwszeństwo.
Miasto jest żółto-granatowe. Żółte są ściany biegnące wśród ulic, a granatowe drelichy, w które ubrani są ludzie. Te drelichy to zdobycz rewolucji – tłumaczy kolega Li. Dawniej ludzie nie mieli się w co ubrać i umierali z zimna. Mężczyźni są ostrzyżeni na rekruta, płeć żeńska, od dziewczynek po staruszki – na Piasta: krótkie grzywki i włosy z tyłu też krótkie. Trzeba się
dobrze przypatrzyć, żeby rozróżniać twarze, ale z kolei natarczywe przypatrywanie się nie jest grzeczne.
Jeżeli ktoś niesie torbę, to ta torba jest identyczna jak wszystkie inne. Podobnie – czapki. Jak ludzie, kiedy jest duże zebranie i muszą zostawić w szatni tysiąc takich samych czapek i toreb, rozróżnią potem, czyja jest czyja – nie wiem. A jednak oni wiedzą. To dowodzi, że prawdziwe różnice mogą tkwić w najmniejszych drobiazgach – na przykład inaczej przyszytym guziku, a niekoniecznie w rzeczach wielkich, o dużej skali.
Na Wielki Mur wchodzi się jedną z opuszczonych wież. Mur gigantyczna budowla najeżona masywnymi blankami i wieżycami, tak szeroka, że szczytem może iść obok siebie nawet dziesięć osób. Mur widziany z tego miejsca, na którym stoimy, ciągnie się serpentynami w nieskończoność, każdy jego koniec ginie gdzieś za górami, lasami. Jest pusto, żywego ducha, wiatr urywa głowy. Zobaczyć to, dotknąć głazów przytarganych tu przed wiekami przez upadających ze znoju ludzi – po co? Jaki to ma sens? Jaki z tego pożytek?
W miarę jak mijały dni, zacząłem coraz bardziej traktować Wielki Mur jako Wielką Metaforę. Otaczali mnie bowiem ludzie, z którymi nie mogłem się porozumieć, otaczał mnie świat, którego nie byłem w stanie przemknąć. Moje położenie było coraz bardziej dziwaczne. Miałem pisać – ale o czym? Prasa była tylko po chińsku, więc nic nie rozumiałem. Z początku prosiłem kolegę Li o tłumaczenie, ale każdy artykuł w jego przekładzie zaczynał się od słów: „Jak naucza przewodniczący Mao" albo „Idąc za wskazaniami przewodniczącego Mao" itd., itp. Ale czy tak naprawdę było tam napisane, skąd mogłem wiedzieć? Jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym był kolega Li, ale to on był właśnie najszczelniejszą barierą. Na każdą prośbę o spotkanie, o rozmowę, o podróż odpowiadał – przekażę to redakcji. Nigdy jednak nie było potem odpowiedzi. Nie mogłem też wychodzić sam – kolega Li szedł ze mną. Zresztą dokąd mogłem pójść? Do kogo? Nie znałem miasta, nie znałem ludzi, nie miałem telefonu (miał go tylko kolega Li).
Przede wszystkim nie znałem języka. Fakt, że od razu, na własną rękę, zacząłem się go uczyć sam. Próbowałem przedzierać się przez gąszcze hieroglifów i ideogramów, aż zabrnąłem w zaułek bez wyjścia: była nim wieloznaczność znaku. Gdzieś właśnie przeczytałem, że istnieje ponad osiemdziesiąt angielskich tłumaczeń Tao-te-czing (biblii taoizmu) i wszystkie są kompetentne i wiarygodne, a jednocześnie całkowicie różne! Nogi ugięły się pode mną. Nie, pomyślałem, nie poradzę sobie, nie podołam. Znaki mieniły mi się przed oczyma, migotały i pulsowały, zmieniały kształt i położenie, relacje i związki, zależności i układy, mnożyły się i dzieliły, tworzyły słupki i kolumny, jedne zastępowały drugie, formy z -ao brały się nie wiadomo skąd w znaku -ou albo nagle myliłem znak -eng ze znakiem -ong, co już było błędem wprost horrendalnym!
Myśl chińska
Miałem dużo czasu, więc czytałem książki o Chinach, które kupiłem w Hongkongu. Było to tak wciągające, że na moment zapomniałem o Grekach i Herodocie. Wierzyłem, że będę tu pracować, więc chciałem przedtem jak najwięcej dowiedzieć się o tym kraju i jego ludziach. Nie zdawałem sobie sprawy, że większość korespondentów piszących o Chinach siedziała w Hongkongu, Tokio czy Seulu, że byli to Chińczycy lub inni, ale biegli w chińskim języku, i że w mojej sytuacji w Pekinie było coś niemożliwego i nierealnego.
Ciągle odczuwałem obecność Wielkiego Muru, ale nie był to ten, który kilka dni temu widziałem na północy w górach, ale Mur o wiele dla mnie groźniejszy i nie-do-pokonania – Wielki Mur języka. Ten mur otaczał mnie zewsząd, pojawiał się za każdym odezwaniem się jakiegoś Chińczyka, tworzyły go niezrozumiałe dla mnie rozmowy, niezrozumiałe dla mnie gazety i radio, napisy na murach i transparentach, na towarach w sklepach i na wejściach do urzędów, wszędzie, wszędzie, jakże chciałem napotkać wzrokiem jakąś znaną mi literę czy wyraz, zaczepić się o nie, odetchnąć z ulgą, poczuć się swojsko, u siebie w domu – ale na próżno! Wszystko było nieczytelne, niezrozumiale, nieodgadnione.
Zresztą podobnie było w Indiach! Tam też nie mogłem przedrzeć się przez gąszcze miejscowych, hinduskich alfabetów. A gdybym pojechał dalej, czy nie napotkałbym podobnych barier?
A w ogóle skąd wzięła się ta językowo-alfabetyczna wieża Babel? I jak powstaje alfabet? Kiedyś, u swojego prapoczątku, musiał zaczynać się od jakiegoś znaku. Ktoś postawił znak, żeby coś zapamiętać. Albo żeby cos przekazać drugiemu. Albo żeby zakląć jakiś przedmiot czy terytorium.
drze
Ale dlaczego ten sam przedmiot ludzie opisują za pomocą naków zupełnie różnych? Na całym świecie człowiek, góra czy rzewo wyglądają podobnie, a jednak w każdym alfabecie odpowiadają im inne symbole, wyobrażenia czy litery. Dlaczego? Dlaczego ta pierwsza, najpierwsza w każdej kulturze istota, chcąc opisać kwiat, stawia kreskę pionową, inna robi w to miejsce kółko, a jeszcze inna – dwie kreski i stożek? Czy decyzje w tej sprawie owe istoty podejmują jednoosobowo, czy kolektywnie? Omawiają je wcześniej? Dyskutują przy ognisku? Zatwierdzają na radzie rodzinnej? Na zgromadzeniu plemiennym? Radzą się starców? Znachorów? Wróżbitów?
Bo potem, kiedy klamka zapadnie, nie sposób się cofnąć. Sprawy nabierają własnego biegu. Z tej pierwszej, najprostszej różnicy – że jedną kreskę postawimy w lewo, a drugą w prawo - wynikną wszystkie inne, coraz bardziej przemyślne i zawiłe, ponieważ piekielna logika ewolucji alfabetu sprawia najczęściej, że w miarę czasu komplikuje się on coraz bardziej, staje się dla niewtajemniczonych mniej i mniej czytelny, a nawet, jak się nieraz okazało, w ogóle nie daje się go później odcyfrować.