Tak docieramy do masywnych, metalowych wrót, na których Ahmed wystukuje jakiś szyfr. Wewnątrz szuranie sandałów, a potem słychać głośne chrobotanie klucza w zamku. Otwiera nam stróż nieokreślonego wieku i wyglądu i wymienia z Ahmedem kilka słów. Prowadzi nas przez mały, zamknięty dziedziniec do zapadniętych w ziemi drzwi minaretu. Są otwarte, obydwaj wskazują mi, żebym wszedł. W środku panuje gęsty mrok, ale widać zarys krętych schodów biegnących po wewnętrznej ścianie minaretu, który kształtem przypomina wielki komin fabryczny. Kto spojrzy w górę, zobaczy, jak gdzieś wysoko, wysoko prześwituje jaśniejszy punkt, który z tego miejsca wygląda jak odległa i blada gwiazda – to niebo.
– We go! – mówi głosem zachęcająco-nakazującym Ahmed, który wcześniej powiedział mi, że ze szczytu minaretu zobaczę cały Kair. – Great view! – zapewnił mnie. Tedy ruszamy. Od początku wygląda to źle. Schody są wąziutkie i śliskie, bo zasypane piaskiem i rynkiem. Ale najgorsze, że nie mają poręczy, żadnych uchwytów, klamer, linki, nic, czego by można się uczepić.
No, nic – idziemy.
Idziemy i idziemy.
Najważniejsze – nie spoglądać w dół. Ani w dół, ani w górę. Patrzeć tylko przed siebie, na najbliższy punkt, ten schodek, który jest na wysokości wzroku. Wyłączyć wyobraźnię, wyobraźnia zawsze napędza strachu. Przydałaby się jakaś joga, jakaś nirwana i tantra, jakiś karman czy moksza, coś, co pozwoliłoby nie myśleć, nie czuć, nie być.
No nic – idziemy.
Idziemy i idziemy.
Jest ciemno i ciasno. Stromo i kręto. Stąd, ze szczytu minaretu, jeżeli meczet jest czynny, pięć razy dziennie muezin wzywa wiernych do modlitwy. Są to przeciągłe wołania w formie zaśpiewów, czasem bardzo pięknych – podniosłych, przejmujących, romantycznych. Nic jednak nie wskazywało na to, aby nasz minaret był przez kogoś używany. Było to miejsce od lat opuszczone, pachnące stęchlizną, zastałym kurzem.
Nie wiem, czy z wysiłku, czy nieokreślonego a narastającego lęku, zacząłem
odczuwać zmęczenie i najwyraźniej zwolniłem, bo Ahmed zaczął mnie poganiać.
– Up! Up! – a ponieważ szedł za mną, blokował mi możliwość wszelkiego odwrotu, wycofania się, ucieczki. Nie mogłem zawrócić i wyminąć go – z boku zaczynała się przepaść. No nic, trudno, pomyślałem, idziemy dalej.
Idziemy i idziemy.
Było już tak wysoko i groźnie na tych schodkach bez poręczy i uchwytów, że każdy gwałtowny ruch któregoś z nas sprawiłby, iż obaj runęlibyśmy kilka pięter w dół. Byliśmy złączeni paradoksalnym klinczem nietykalności, kto ruszyłby drugiego, też poleciałby za nim.
Ale ten układ symetryczny zmienił się później na moją niekorzyść. U końca schodów, na samym szczycie, był, okalający minaret, mały i wąski tarasik – miejsce dla muezina. Zwykle jest on otoczony murowaną lub metalową barierą. Tu widocznie bariera była metalowa, ale po tylu wiekach zardzewiała i odpadła, bo ów wąski występ w murze nie miał żadnej osłony. Ahmed łagodnie wypchnął mnie na zewnątrz, a sam, stojąc na schodach, bezpiecznie oparty o prześwit w murze, powiedział:
– Give me your money.
Pieniądze miałem w kieszeni spodni i bałem się, że nawet tak nieznaczny ruch jak sięgnięcie do nich sprawi, że runę w dół. Ahmed zauważył, że zawahałem się, i powtórzył, już ostrzej:
– Give me your money!
Patrząc w niebo, żeby tylko nie spojrzeć w dół, ostrożnie, ostrożnie włożyłem rękę do kieszeni i powoli, bardzo powoli wyjąłem portfel. Wziął go bez słowa, obrócił się i zaczął schodzić w dół.
Teraz najtrudniejszy był każdy centymetr drogi z odsłoniętego tarasu do pierwszego stopnia schodów – drogi liczącej mniej niż jeden metr. A potem gehenna schodzenia w dół, na nieswoich nogach, ciężkich, sparaliżowanych, jakby przykutych do muru.
Stróż otworzył mi wrota, a jakieś dzieci – najlepsi przewodnicy w tych zaułkach – zaprowadziły mnie do taksówki.
Potem jeszcze przez kilka dni mieszkałem na Zamalku. Tą samą ulicą chodziłem dalej do miasta. Codziennie spotykałem Ahmeda. Stal zawsze w tym samym miejscu, pilnując swojego rewiru.
Patrzył na mnie bez żadnego wyrazu na twarzy, jakbyśmy się nigdy nie spotkali.
I ja patrzyłem na niego, myślę, że też bez żadnego wyrazu, jakbyśmy się nigdy nie spotkali.
Koncert Armstronga
Chartum, Aba, 1960
Po wyjściu z lotniska w Chartumie powiedziałem do kierowcy taksówki: – Victoria Hotel, ale ten bez słowa, bez żadnych wyjaśnień i usprawiedliwień, zawiózł mnie do hotelu, który nazywał się Grand.
– To tak zawsze – objaśnił mi spotkany tu Libańczyk – jeżeli przyjeżdża do Sudanu biały, uważają, że musi być Anglikiem, a jeśli Anglik, to oczywiście musi mieszkać w Grandzie. Ale to dobre miejsce spotkań, wieczorem wszyscy tu przychodzą.
Kierowca, wyjmując z bagażnika walizkę, drugą ręką zatoczył półkole, żeby pokazać mi, jaki będę miał widok, i powiedział z dumą: – Blue Nile! Spojrzałem na płynącą w dole rzekę – miała kolor szaroszmaragdowy, była bardzo szeroka i płynęła wartko. Taras hotelu, długi i zacieniony, wychodził właśnie na Nil, a od rzeki oddzielał go szeroki bulwar, wzdłuż którego rosły stare, rozłożyste figowce.
W pokoju, do którego wprowadził mnie portier, szumiał umocowany do sufitu wiatrak, ale jego skrzydła nie chłodziły, lecz tylko mieszały powietrze parzące jak wrzątek. Gorąco tu, pomyślałem, i postanowiłem wyjść na miasto. Nie wiedziałem, co robię, bo ledwie uszedłem kilkaset metrów, a już zdałem sobie sprawę, że wpadłem w pułapkę. Z nieba spływał żar, który przygwoździł mnie do asfaltu. Łomotało mi w głowie i zacząłem tracić oddech. Poczułem, że nie będę mógł iść dalej, a jednocześnie uświadomiłem sobie, że nie starczy mi sił, aby wrócić do hotelu. Ogarnęła mnie panika, bo miałem wrażenie, że jeżeli za chwilę nie schowam się w cień, słońce mnie zabije. Zacząłem się gorączkowo rozglądać, ale zobaczyłem, że w całej okolicy jestem jedyną poruszającą się istotą, że wokół mnie wszystko jest nieżywe, zatrzaśnięte, martwe. Nigdzie człowieka, nigdzie żadnego zwierzęcia.
Boże, co robić?
A słońce wali mnie po głowie jak kowalskim młotem, czuję jego uderzenia. Do hotelu za daleko, a w pobliżu nigdzie nie ma budynku, sieni, dachu, czegokolwiek, żeby się ratować. Najbliżej było do rosnącego nieopodal mangowca i tam się powlokłem.
Dotarłem do pnia i osunąłem się na ziemię, w cień. Cień w takich chwilach jest rzeczą zupełnie materialną, ciało przyjmuje cień tak samo łapczywie jak spieczone usta – łyk wody. Daje ulgę, zaspokaja pragnienie.
Po południu cienie wydłużają się, rosną, zaczynają nakładać się na siebie, a potem ciemnieją i w końcu przechodzą w czerń – robi się wieczór. Ludzie ożywają, wraca im chęć do życia, pozdrawiają się, rozmawiają wyraźnie zadowoleni, że jakoś przetrwali kataklizm, to znaczy przeżyli kolejny dzień z piekła rodem. W mieście zaczyna się ruch, na jezdni pojawiają się samochody, zapełniają się sklepy i bary.
W Chartumie czekam na dwóch czeskich dziennikarzy, mamy razem jechać do Konga. Kongo plonie, stoi w ogniu wojny domowej. Denerwuję się, bo Czechów, którzy mieli przylecieć z Kairu, nie widać. W dzień chodzić po rozpalonym mieście nie sposób. W pokoju też trudno wytrzymać – za gorąco. I na tarasie nie da się dłużej wytrwać, bo co chwilę ktoś podchodzi i pyta – kim jestem? Skąd pochodzę? Jak się nazywam? Po co tu przyjechałem? Chcę założyć biznes? Kupić plantację? Jeśli nie – to dokąd stąd pojadę? Jestem sam? Mam rodzinę? Ile mam dzieci? Co robią? Czy już byłem w Sudanie? Jak mi się podoba Chartum? A Nil? A mój hotel? A mój pokój?
Pytaniom właściwie nie ma końca. Przez pierwsze dni uprzejmie odpowiadam. Bo a nuż ktoś je zadaje z uprzejmej ciekawości, zgodnie z tutejszym zwyczajem? Może też być, że to są ludzie z policji – lepiej ich nie drażnić. Ci pytający pojawiają się zwykle raz, następnego dnia przychodzą nowi, jedni przekazują mnie drugim, jak pałeczkę w sztafecie.