Te koty i krokodyle nie od razu zauważyłem. Pojawiły się dopiero przy jakiejś kolejnej lekturze, kiedy nagle zobaczyłem z przerażeniem, jak oszalałe skaczą w ogień, a kiedy siedziałem nad brzegiem Nilu, zdawało mi się, że widzę otwartą paszczę krokodyla i buszującego w niej małego, nieustraszonego ptaszka. Bowiem książkę Greka, tak jak każde dzieło wybitne, trzeba czytać wielekroć – za każdym razem będzie nam wówczas odsłaniać nową warstwę, inne, niezauważone wcześniej treści, obrazy i sensy. Bo w każdej wielkiej książce jest kilka książek, trzeba tylko do nich dotrzeć, odkryć je, zgłębić i pojąć.
Herodot żyje pełnią życia, nie przeszkadza mu brak telefonu i samolotu, nie może się nawet martwić, że nie ma roweru. Te przedmioty pojawią się dopiero za tysiące lat, ale to nic, nie przypuszcza, żeby mu były potrzebne, doskonale się bez nich obywa. Życie świata i jego życie mają własną silę, swoją niesłabnącą i samowystarczalną energię. Czuje ją, ona go uskrzydla. Z pewnością dlatego musiał być człowiekiem pogodnym, rozluźnionym, życzliwym, bo tylko przed takimi obcy odsłaniają swoje tajemnice. Przed kimś ponurym, zamkniętym nie otworzą się, natury ponure budzą u innych chęć odsunięcia się, potrzebę dystansu, nawet – wywołują lęk. Gdyby miał taki właśnie charakter, nie mógłby nic zrobić i nie mielibyśmy jego dzieła.
Często o tym myślałem, odczuwając jednocześnie, nie bez zdziwienia i wręcz – niepokoju, że w miarę pogrążania się w czytaniu Herodota postępuje we mnie emocjonalny i myślowy proces identyfikacji z tym światem i zdarzeniami, które przywołuje nasz Grek. Przejmowało mnie bardziej zburzenie Aten niż ostatni przewrót wojskowy w Sudanie, a zatopienie floty perskiej było czymś bardziej tragicznym niż kolejny bunt wojska w Kongo. Teraz światem przeżywanym była nie tylko Afryka, o której miałem pisać jako korespondent agencji prasowej, ale i tamten, który zniknął setki lat temu, daleko stąd.
Nie było więc nic dziwnego w tym, że siedząc w parną noc tropikalną na werandzie hotelu Sea View w Dar es-Salaam, myślałem o marznących w Tesalii żołnierzach armii Mardoniosa, którzy w mroźny wieczór, bo w Europie była właśnie zima, próbowali ogrzać przy ogniskach swoje zgrabiałe ręce.
Pustynia i morze
Zostawiam na razie wojnę grecko-perską z niekończącymi się pochodami wojsk barbarzyńskich i z kłótniami swarliwych Greków, kto z nich najważniejszy i czyje uznać dowództwo, bo właśnie zadzwonił ambasador Algierii Judi, że „warto by się spotkać". W podtekście zwrotu „warto by się spotkać" zawarta jest zwykle jakaś obietnica, jakaś zachęcająca ewentualność, rzecz godna bliższego zainteresowania i uwagi; to trochę tak, jakby ktoś powiedział: „Spotkaj się, mam coś dla ciebie, nie pożałujesz".
Judi miał wspaniałą rezydencję – przewiewną, białą willę, zbudowaną w okazałym stylu staromauretańskim, tak skonstruowaną, żeby wszędzie padał cień, nawet tam, gdzie, na logikę, powinno być pełno słońca. Siedzieliśmy w ogrodzie, zza wysokiego muru dobiegał szum oceanu. Była godzina przypływu i gdzieś z głębi morza, zza horyzontu, szły piętrowe fale, które rozbijały się niedaleko nas, bo willa stała tuż nad wodą, na niskim, kamienistym brzegu.
W czasie spotkania rozmawialiśmy o wszystkim, ale o niczym ważnym, tak że w którymś momencie zacząłem zastana-wiać się, po co mnie do siebie zaprosił, gdy w pewnej chwili powiedział:
– Myślę, że warto, abyś pojechał do Algieru. Tam może
być teraz ciekawie. Jeżeli chcesz, dam ci wizę.
Zaskoczył mnie tym, co powiedział. Był rok 1965 i nic się w Algierii specjalnego nie działo. Od trzech lat był to kraj niepodległy, a na jego czele stał inteligentny, popularny, młody człowiek – Ahmed Ben Bella.
Judi nic mi więcej nie chciał powiedzieć, a ponieważ dla niego, muzułmanina, zbliżała się pora modłów wieczornych i właśnie wyjął różaniec i zaczął przesuwać palcami jego szmaragdowe paciorki, uznałem, że pora już iść. Byłem w rozterce. Jeżeli zwrócę się do kraju o zgodę na ten wyjazd, zaczną mnie wypytywać – a dlaczego, a po co, jaki jest powód itd. Tymczasem nie miałem pojęcia, po co mam tam jechać. Z kolei podróżować przez pół Afryki bez powodu było wielką niesubordynacją i stratą finansową, a pracowałem w agencji prasowej, w której liczył się każdy grosz i z najmniejszego wydatku trzeba się było długo tłumaczyć.
Ale w sposobie, w jaki Judi składał mi swoją propozycję, w zachęcającym tonie jego głosu było coś tak przekonującego, a nawet – nalegającego, że postanowiłem zaryzykować i pojechać. Leciałem z Dar es-Salaam przez Bangui, Fort Lamy i Aga-des, a ponieważ na tych trasach samoloty są małe i powolne, a pułap ich latania niski, więc sama droga nad Saharą pełna jest zniewalających obrazów – to wesoło kolorowych, to jednostajnie posępnych, w których, dla kontrastu, wśród księżycowej martwoty pojawi się nagle zielona i ludna oaza.
W samym Algierze lotnisko było puste, zamknięte. Nasz samolot, ponieważ należał do linii wewnętrznych, został jednak przyjęty. Zaraz otoczyli go żołnierze w szarozielonych panterkach i poprowadzili nas – kilku pasażerów – do szklanego budynku. Kontrola nie była uciążliwa, a żołnierze grzeczni, choć małomówni. Powiedzieli tylko, że w nocy był zamach stanu, że „tyran został usunięty", a władzę przejął Sztab Generalny. – Tyran? – chciałem zapytać – jaki tyran? Widziałem Ben Bellę dwa lata wcześniej w Addis Abebie. Sprawiał wrażenie uprzejmego, nawet miłego mężczyzny.
Miasto jest duże, słoneczne, rozłożone w zatoce szeroko, amfiteatralnie. Ciągle trzeba się wspinać pod górę albo schodzić w dół. Są ulice po francusku szykowne i ulice po arabsku ruchliwe. Panuje tu śródziemnomorska mieszanina architektury, ubiorów, zwyczajów. Wszystko mieni się, pachnie, odurza, męczy. Wszystko zaciekawia, wciąga, fascynuje, ale i budzi niepokój. Kto zmęczony, może przysiąść w jednej z setek kafejek arabskich czy francuskich. Może zjeść w jednym z setek barów czy restauracji. Ponieważ morze jest blisko, pełno w nich ryb i nieskończone bogactwo frutti di mare – skorupiaków, małży, głowonogów, ośmiornic, ostryg.
Ale Algier to przede wszystkim miejsce, w którym spotykają się i współżyją dwie kultury – chrześcijańska i arabska. Historia tego współżycia to dzieje miasta (które zresztą ma jeszcze swoją długą prehistorię – fenicką, grecką, rzymską). Otóż człowiek, cały czas poruszając się albo w cieniu kościoła, albo meczetu, nieustannie czuje przebiegającą między tymi obszarami granicę.
Choćby – śródmieście. Jego arabska część nazywa się Kazba. Wchodzi się do niej pod górę, po szerokich, kamiennych, idących w dziesiątki schodach. Ale problemem nie są schody, jest nim, w miarę jak zagłębiamy się w zakamarki Kazby, coraz bardziej odczuwalna inność. Zresztą, czy rzeczywiście zaglądamy, zagłębiamy się w zakamarki? Czy też raczej staramy się przejść możliwie szybko, uwolnić od tej niewygodnej, krępującej sytuacji, kiedy to idąc, dostrzegamy dziesiątki nieruchomych
par oczu, zewsząd wpatrujących się w nas z natarczywą uwagą? A może nam się tylko tak wydaje? Może jesteśmy przewrażliwieni? Ale dlaczego akurat w Kazbie jesteśmy przewrażliwieni? Dlaczego jesteśmy obojętni, jeżeli ktoś w nas się wpatruje na francuskiej ulicy? Dlaczego na francuskiej ulicy to nam nie przeszkadza, a w Kazbie tak, tam powoduje dyskomfort? Przecież oczy są podobne, fakt wpatrywania się też, a jednak obie sytuacje odbieramy w sposób tak całkowicie różny.
A kiedy wreszcie miniemy Kazbę i znajdziemy się w jakiejś francuskiej dzielnicy, może niekoniecznie musi być aż tak, że głośno odetchniemy z ulgą, ale na pewno poczujemy się lżej, będzie nam wygodniej, bardziej naturalnie. I dlaczego na te utajone, nawet nieświadome stany i odczucia nic nie można poradzić? Przez tysiące lat i na całym świecie – nic?