Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Natomiast Grecy, którzy nie dali sobie wydrzeć ciała Masistiosa, złożyli na wozie jego zwłoki i obwozili je wzdłuż szeregów. A były one godne widzenia z powodu swojej wielkości i piękności. Dlatego też i to się zdarzało, że żołnierze, opuszczając szeregi, biegli, aby przypatrzeć się Masistiosowi.

Wszystko to dzieje się na kilka dni przed wielką i ostateczną bitwą, której żadna strona nie ośmiela się zacząć, bo wróżby na jej temat są ciągle niepomyślne. Po strome perskiej wróżbitą jest niejaki Hegesistrat, Grek z Peloponezu, ale wróg Spartan i Ateńczyków. Tego to człowieka ujęli kiedyś Spartanie i trzymali w więzieniu, aby go stracić, ponieważ zaznali od niego wielu strasznych, przerażających rzeczy. Znajdując się teraz w rozpaczliwym położeniu, gdyż życie jego było zagrożone, a przed śmiercią czekały go jeszcze tortury, Hegesistrat zrobił rzecz, której wręcz nie sposób opisać. Trzymany był w okutych żelazem dybach, kiedy przemycił ktoś do więzienia nóż. Wtedy zaraz powziął zamiar czynu, najbardziej mężnego ze wszystkich, jakie znamy. Oto obmyśliwszy, jak by nogę z dybów wydobyć, obciął sobie stopę. Po rym czynie, ponieważ pilnowany był przez stróżów, przebił więzienna ścianę i uciekł do Tegei, odbywając drogę nocą, a za dnia kryjąc się w lasach, tak że trzeciej nocy dotarł na miejsce, podczas gdy Spartanie wszędzie go szukali, zdumieni jego odwagą, bo widzieli oderżniętą połowę nogi, a jego samego nie mogli znaleźć.

Jak on to zrobił?

Przecież to dużo pracy!

Przecież nie wystarczy przeciąć mięśnie, trzeba jeszcze oddzielić ścięgna i kości. Owszem, samookaleczenia zdarzały się również w naszych czasach, świadkowie mówią, że w gułagach ludzie niekiedy obcinali sobie dłonie lub nożem przebijali brzuchy. Opisany jest nawet wypadek więźnia, który przybił sobie gwoździem członek do deski. Ale zawsze chodziło o to, żeby uwolnić się od katorżniczej pracy, pójść do szpitala i tam poleżeć, odpocząć. Ale obciąć sobie stopę i zaraz uciekać?

Biec?

Pędzić?

Jak to możliwe? Chyba czołgając się na rękach i jednej nodze? Ale przecież ta druga noga musiała piekielnie boleć i obficie krwawić? Jak tę krew tamował? Czy w czasie ucieczki nie mdlał z wyczerpania? Z pragnienia? Z bólu? Czy nie czuł, że jest bliski obłędu? Czy nie widział upiorów? Nie dręczyły go majaki? Zwidy? Wampiry? I czy w ranę nie wdała mu się jakaś infekcja? Przecież musiał tym kikutem szurać po ziemi, po kurzu i brudzie, bo jak by go ciągnął inaczej? Czy więc ta noga nie zaczęła mu puchnąć? Podchodzić ropą? Sinieć?

A jednak ucieka Spartanom, zdrowieje, struga sobie drewnianą protezę i nawet staje się potem wróżbitą wodza Persów Mardoniosa.

Tymczasem pod Platejami napięcie rośnie. Po kilkunastu dniach bezowocnego składania bogom ofiar wróżby stają się na tyle pomyślne, że Mardonios decyduje się rozpocząć bitwę-zwykła, ludzka słabość: spieszno mu rozgromić wroga, aby jak najprędzej zostać satrapą Aten i całej Grecji. Więc teraz jego konnica zaczyna nękać wojska greckie, rażąc je pociskami i strzałami z łuku… po czym cala jazda barbarzyńców zaczyna atak. A kiedy pustoszeją kołczany, dochodzi między obu armiami do strasznej walki wręcz. Kilkaset tysięcy ludzi bierze się za bary, zwiera się w morderczych zapasach, dusi w śmiertelnym uścisku. Kto ma czym – wali przeciwnika po głowie, wbija mu nóż między żebra, kopie w piszczele. Można przedstawić sobie to zbiorowo sapanie i stękanie, charczenie i jęki, przekleństwa i krzyki!

W tym krwawym tumulcie najbardziej walecznym okazał się, zdaniem Herodota – Spartanin Aristodemos. A przydarzyła mu się taka historia: był on jednym z trzystu żołnierzy oddziału Leonidasa, który to oddział zginął, broniąc Termopil. Natomiast Aristodemos, nie bardzo wiadomo jak – przeżył. Ale to, że przeżył, okryło go hańbą i wzgardą. Według kodeksu Sparty, Termopil nie można było przeżyć, kto tam był i naprawdę walczył w obronie ojczyzny, musiał zginąć. Stąd napis widniejący na zbiorowej mogile oddziału Leonidasa: „Przechodniu, powiedz Sparcie, że my, którzy tu polegliśmy, byliśmy wierni jej prawom".

Najwidoczniej surowe prawa Sparty nie przewidywały po stronie przegranych kategorii kombatanta. Kto szedł do walki, mógł przeżyć tylko jako zwycięzca, albo jako pokonany – tylko zginąć. Tymczasem z oddziału Leonidasa tylko Aristodemos pozostał przy życiu. I teraz ten fakt pogrąża go w niesławie i sromocie. Nikt nie chce z nim rozmawiać, wszyscy odwracają się z pogardą. To cudem ocalałe życie zaczyna go uwierać, dusić, palić. Zaczyna mu ciążyć. Coraz trudniej mu ten ciężar znieść. Szuka jakiegoś rozwiązania, jakiejś ulgi. I oto nadarza się okazja zmyć poniżające piętno, a raczej bohatersko skończyć z życiem tym piętnem naznaczonym. Nadarza się bitwa pod Platejami. Aristodemos dokazuje cudów waleczności – chciał widocznie zginąć, jako obciążony winą, przeto szalejąc i opuszczając szyk bojowy, dokonywał nadludzkich czynów.

Na próżno. Prawa Sparty są nieubłagane. Nie ma w nich żadnej litości, nic ludzkiego. Raz popełniona wina pozostaje winą na zawsze, a kto się zhańbił, już nigdy się nie oczyści. Toteż wśród wyróżnionych przez Greków bohaterów w tej bitwie zabrakło nazwiska Aristodemosa – Aristodemos bowiem, który szukał śmierci z powodu wyżej wspomnianej winy, nie został uczczony.

O losach bitwy rozstrzygnęła śmierć wodza Persów Mardoniosa. W tamtych latach dowódcy nie kryli się na tyłach w zamaskowanych bunkrach, ale szli do walki na czele swoich wojsk. Z tym że kiedy wódz ginął, armia szła w rozsypkę i uciekała z pola walki. Wódz musiał być z dala widoczny (najczęściej siedział na koniu), bo zachowanie żołnierzy zależało od tego, co robi dowódca. Tak było i pod Platejami – Mardonios walczył na białym koniu, ale kiedy zginał i otaczająca go gromada – najtęższa część wojska - padła, wtedy już reszta zaczęła uciekać i ustąpiła przed Grekami.

Herodot zauważa, że po stronie greckiej jeden odznaczał się przykładną niewzruszonością. Byt to Ateńczyk Sofanes -nosił on przyczepioną u pasa do pancerza na żelaznym łańcuchu Żelazną kotwicę, którą ilekroć zbliżył się di) nieprzyjaciół, wbijał w ziemię, aby ci, nacierając na niego, nie mogli go z miejsca ruszyć; a jeżeli przeciwnicy zaczynali uciekać, miał zwyczaj podnosić kotwicę i rzucać się w pościg.

Jakaż to wielka metafora! Jakże potrzebne jest nam nie koło ratunkowe, pozwalające biernie unosić się na powierzchni, ale mocna kotwica, którą człowiek mógłby się przykuć do swojego dzieła.

Czarne jest piękne

Z nabrzeża Dakaru do wyspy Goree miejscowy prom płynie niecałe pół godziny. Stojąc na jego rufie, widzimy, jak miasto, które jakiś czas kołysało się na grzbietach poruszanych śrubą statku fal, robi się mniejsze i mniejsze, aż zmienia się w jasne, kamienne pasmo ciągnące się przez cały horyzont. W tym momencie prom obraca się rufą do wyspy i wśród łomotu silnika i hałasu rozdygotanego żelastwa szoruje burtą o betonowy brzeg przystani.

Drewnianym molo, a potem piaszczystą plażą i krętą, ciasną uliczką muszę dojść do „Pension de familie", gdzie czekać na mnie będą stróż Abdou i milcząca, poruszająca się cicho, a zawsze czymś zajęta gospodyni – Mariem. Abdou i Mariem są małżeństwem i – widać to po sylwetce kobiety – wkrótce będą mieć dziecko. Mimo że są bardzo młodzi, będzie to czwarta z kolei ich pociecha. Abdou patrzy z satysfakcją na wyraziście zarysowany brzuch żony: dowodzi on, że wszystko układa się dobrze w ich domu. – Jeżeli bowiem kobieta chodzi z płaskim brzuchem – mówi Abdou, a Mariem przytakuje bez słowa – oznacza to, że dzieje się coś złego, coś sprzecznego z porządkiem natury. Zaniepokojona rodzina i znajomi zaczynają rozpytywać, natarczywie dociekać, snuć pełne obaw, a czasem i złośliwe domysły. A tak, wszystko odbywa się zgodnie z rytmem świata, według którego kobieta raz w roku powinna dawać widoczny dowód swojej szczodrej i niestrudzonej płodności.

48
{"b":"100459","o":1}