Ten proces syntezy, łączenia i przemiany mógł zachodzić też w duszy pojedynczego Chińczyka. W zależności od sytuacji, kontekstu i okoliczności to brał w nim górę element konfucjański, to taoistyczny, bo nie było tu nic ustalone raz na zawsze, nic na dobre zatrzaśnięte, przypieczętowane. Zęby przeżyć – mógł być posłusznym wykonawcą. Zewnętrznie – pokornym, ale wewnętrznie – osobnym, niedostępnym, niezależnym.
Byliśmy znowu w Pekinie, w naszym hotelu. Wróciłem do moich książek. Zacząłem studiować historię wielkiego poety IX wieku – Han Yu. W pewnym momencie Han Yu, zwolennik Konfucjusza, zaczyna zwalczać wpływy buddyzmu – jako obcej w Chinach, hinduskiej ideologii. Pisze krytyczne eseje, płomienne pamflety. Ta szowinistyczna działalność wielkiego poety tak rozgniewała panującego cesarza Hsiena, zwolennika buddyzmu, że najpierw skazał Han Yu na śmierć, ale przebłagany przez dworzan, zamienił ją na zesłanie do dzisiejszej prowincji Kwang-tung, w miejsce pełne krokodyli.
Nim zdążyłem dowiedzieć się, co było dalej, przyszedł ktoś z redakcji „Czungkuo" i przyprowadził pana z centrali handlu zagranicznego, który przywiózł mi z Warszawy list od kolegów. Koledzy z redakcji „Sztandaru Młodych" pisali, że ponieważ zespól nasz opowiedział się przeciwko zamknięciu „Po prostu", cale kolegium zostało przez KC usunięte, a gazetą kierują trzej przysłani komisarze. Na znak protestu część dziennikarzy zwolniła się, inni wahają się, wyczekują. W liście rym koledzy pytają mnie, co zrobię.
Pan z centrali handlu zagranicznego poszedł, a ja, nie namyślając się wiele, powiedziałem koledze Li, że dostałem polecenie, aby wracać pilnie do kraju, i że muszę zacząć się pakować. Twarz kolegi Li ani drgnęła. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, po czym zeszliśmy na dół, do jadalni, gdzie czekała na nas kolacja.
Z Chin, podobnie jak z Indii, wyjeżdżałem z poczuciem straty, nawet z żalem, ale jednocześnie było w tym coś ze świadomej ucieczki. Musiałem uciekać, ponieważ zetknięcie z nowym, me znanym mi dotąd światem zaczynało wciągać mnie w jego orbitę, całkowicie wchłaniać, maniacko opanowywać i uzależniać. Od razu ogarniała mnie fascynacja, paląca chęć poznania, całkowitego pogrążenia się, rozpłynięcia, utożsamienia. Jakbym się tam urodził i wychował, tam zaczynał żyć. Natychmiast chciałem uczyć się języka, chciałem przeczytać masę książek na temat, poznać każdy zakamarek nieznanej mi ziemi.
Była to jakaś choroba, jakaś niebezpieczna słabość, bo równocześnie uświadamiałem sobie, że te cywilizacje są tak ogromne, bogate, złożone i różnorodne, iż aby poznać choćby fragment jednej z nich, bodaj skrawek tylko, trzeba by poświęcić temu całe życie. Są to bowiem budowle o niekończącej się liczbie pokoi, korytarzy, balkonów i mansard ułożonych w takie meandry i labirynty, że jeżeli wejdziesz do któregoś z nich, nie ma już wyjścia, odwrotu, ruchu do tyłu. Zostać hinduistą, sino-logiem, arabistą czy hebraistą to wysokie i pochłaniające człowieka specjalności, w których nie ma już miejsca i czasu na
Mnie natomiast pociągało także to, co jest za granicą każdego z tych światów – kusili mnie nowi ludzie, nowe drogi, nowe nieba. Pragnienie przekraczania granicy, wypatrywania, co jest poza nią, żyło we mnie ciągle.
Wróciłem do Warszawy. Szybko wyjaśniła się moja dziwaczna sytuacja w Chinach, moja tam bezprzydziałowość, bezsensowne zawieszenie w próżni. Otóż pomysł wysiania mnie do Pekinu powstał na fali dwóch odwilżowych procesów: w Polsce – Października '56, w Chinach – Stu Kwiatów przewodniczącego Mao. Ale nim tam dotarłem, w Warszawie i Pekinie zaczął się odwrót. W Polsce Gomułka prowadził kampanię przeciw liberałom, a w Chinach Mao Tse-tung przystępował do drakońskiej polityki Wielkiego Skoku.
W istocie powinienem był wyjechać z Pekinu na drugi dzień po przyjeździe. Ale moja redakcja cały czas milczała – zastraszona i walcząca o przetrwanie, zapomniała o mnie. A może chcieli dla mnie dobrze, może myśleli, że jakoś się w Chinach przechowam? Natomiast myślę, że redakcja „Czungkuo' była informowana przez ambasadę chińską w Warszawie, że korespondent „Sztandaru Młodych" jest wysłannikiem gazety, która już tylko wisi na włosku, i jest jedynie kwestią czasu, kiedy pójdzie pod gilotynę. Być może jednak tradycyjne zasady gościnności, tak tu ważna chęć zachowania twarzy i wrodzona tym ludziom uprzejmość sprawiły, że nie zostałem wyrzucony. Raczej liczyli na to i stwarzali takie warunki, abym domyślił się, ze ustalony wcześniej model współpracy jest już nieaktualny. I żebym sam powiedział: wyjeżdżam.
Pamięć na drogach świata
Zaraz po powrocie do kraju zmieniłem redakcję. Dostałem pracę w Polskiej Agencji Prasowej. Ponieważ przyjechałem z Chin, mój nowy szef- Michał Hofman – uznał, że muszę znać się na sprawach Dalekiego Wschodu, i nimi właśnie miałem się zajmować – chodziło o część Azji leżącą na wschód od Indii, sięgającą po niezliczone wyspy Pacyfiku.
Wszyscy o wszystkim mało wiemy, ale przydzielonych mi krajów w ogóle nie znałem, więc ślęczałem nocami, żeby dowiedzieć się czegoś o partyzantkach w dżunglach Birmy i Malajów, o buntach na Sumatrze i Celebesie czy o rebelii plemienia Moro na Filipinach. Znowu świat zaczął przedstawiać mi się jako temat ogromny, którego ani zgłębić, ani opanować nie sposób. Tym bardziej że czasu na to miałem mało, ponieważ całe dnie zajmowała mi praca w redakcji – z różnych krajów co chwila napływały depesze, które trzeba by to czytać, tłumaczyć, skracać, redagować i przesyłać do gazet i radia.
W ten sposób, jako że codziennie dochodziły do mnie wieści z Rangunu czy
Singapuru, z Hanoi, Manili lub Bandungu, moja podróż po krajach Azji – rozpoczęta w Indiach i Afganistanie, potem kontynuowana w Japonii i Chinach – nieprzerwanie trwała nadal. Na biurku, pod szkłem, miałem przedwojenną mapę tego kontynentu, po której nieraz błądziłem palcem, szukając, gdzie też mieści się Phnom Penh, Surabaya czy Wyspy Salomon albo trudny do znalezienia Laoag, gdzie właśnie była próba zamachu na Kogoś Ważnego czy wybuchł strajk robotników plantacji kauczuku. Myślami przenosiłem się to tu, to taro, starając się wyobrazić sobie te miejsca i zdarzenia.
Czasami, kiedy wieczorami redakcja pustoszała i na korytarzu robiło się cicho, a chciałem trochę odpocząć od depesz o strajkach i walkach zbrojnych, zamachach i eksplozjach, które wstrząsały życiem nie znanych mi krajów, sięgałem do leżących w szufladzie Dziejów Herodota.
Herodot zaczyna swoją książkę od zdania, w którym wyjaśnia, dlaczego w ogóle ją
napisał:
Herodot z Halikarnasu przedstawia tu wyniki swych badań, Żeby ani dzieje ludzkości z biegiem czasu nie zatarły się w pamięci, ani wielkie i podziwu godne dzieła, jakich bądź Grecy, bądź barbarzyńcy dokonali, nie przebrzmiały bez echa, między innymi szczególnie wyjaśniając, dlaczego oni ze sobą walczyli.
To zdanie jest kluczem do całej książki.
Po pierwsze, Herodot informuje w nim, że prowadził jakieś badania (czy raczej wolałbym użyć słowa „dociekania"). Dziś wiemy, że poświęcił im całe – długie, jak na owe czasy – życie. Dlaczego to zrobił? Dlaczego w swojej młodości podjął taką decyzję? Czy ktoś go do tych dociekań zachęcał? Zlecił mu, aby je prowadził? Czy może Herodot oddał się w służbę jakiemuś możnowładcy? Radzie starców? Wyroczni? Komu one były potrzebne? Do czego?
A może robił wszystko z własnej inicjatywy, ogarnięty jakąś pasją poznawczą, pędzony niespokojnym a nieokreślonym przymusem? Może miał umysł dociekliwy z natury, mózg, który nieustannie rodził tysiące pytań niedających mu żyć, budzących po nocach? Ale jeżeli miał takiego, zdarzającego się przecież, indywidualnego i zupełnie prywatnego bzika ciekawości, jak znajdował czas, żeby go latami zaspokajać?