Inni Indowie, którzy od nich na wschód mieszkają, są koczownikami i jadają surowe mięso. Nazywają się Padajami i mówi się, że praktykują takie obyczaje. Jeżeli który z ich współziomków zachoruje, niewiasta lub mężczyzna, wtedy mężczyznę zabijają najbliżsi jego przyjaciele, twierdząc, że gdy choroba go strawi, jego mięso będzie już zepsute. On wypiera się choroby, ale oni nie zwracają na to uwagi, tylko zabijają go i sporządzają sobie z niego ucztę. Podobnie jeśli kobieta zachoruje, jej najbliższe przyjaciółki tak samo z nią postępują jak z mężczyzną mężczyźni. Bo także każdego, kto by dożył starości, zarżną jak bydło ofiarne i spożyją na uczcie. Ale to się praktycznie nie zdarza, gdyż przed tym każdy, kogo powali choroba, jest zabijany.
U innych Indów jest znowu inny tryb życia. Ani nie zabijają nic Żyjącego, ani nic nie sieją, ani też nie mają w zwyczaju nabywać domów, tylko żywią się ziołami… Kto z nich zachoruje, idzie na pustynię i kładzie się, a nikt się o niego nie troszczy – ani podczas choroby, ani po śmierci.
Spółkowanie tych wszystkich Indów, których wymieniłem, odbywa się publicznie jak u zwierząt; i wszyscy mają prawie tę samą barwę skóry co Etiopowie. Ich nasienie rodne, którym zapładniają kobiety, nie jest białe, jak u innych ludzi, lecz czarne, podobnie jak barwa skóry; takie nasienie i Etiopowie z siebie wydają…
Potem pojechałem jeszcze do Madrasu i Bangalore, do Bombaju i Chandigaru. W miarę tej podróży nabierałem przeświadczenia o deprymującej beznadziei tego, co robię, o niemożności poznania i zrozumienia kraju, w którym jestem. Indie są takie wielkiej Jak opisać coś, co, jak mi się wydawało, nie ma granic, nie ma końca?
Dostałem bilet powrotny z Delhi, przez Kabul, Moskwę, do Warszawy. Do Kabulu doleciałem, kiedy zachodziło słońce. Intensywnie różowe, aż fioletowe niebo rzucało ostatnie blaski na otaczające dolinę ciemnogranatowe góry. Dzień dogasał, pogrążał się w zupełnej, głębokiej ciszy – była to cisza krajobrazu, ziemi, świata, której nie mógł zmącić ani dzwonek zawieszony u szyi osiołka, ani drobny trucht przechodzącego obok baraku lotniska stada owiec.
Policja zatrzymała mnie, ponieważ nie miałem wizy. Nie mogli odesłać mnie z powrotem, gdyż samolot, który mnie tu przywiózł, od razu odleciał, na pasie startowym nie byfo żadnej innej maszyny. Naradzali się, co ze mną zrobić, w końcu odjechali do miasta. Zostało nas dwóch – ja i strażnik lotniska. Był to wielki, barczysty chłop o kruczoczarnym zaroście, łagodnych oczach i niepewnym, nieśmiałym uśmiechu. Miał długi wojskowy płaszcz i karabin Mausera z demobilu.
Raptownie ściemniło się i od razu zrobiło się zimno. Dygotałem, bo przyleciałem prosto z tropiku i byłem tylko w koszuli. Strażnik przyniósł drewna, chrustu, suchej trawy i na płycie rozpalił ognisko. Dał mi swój płaszcz, a sam okrył się wysoko, aż po oczy, ciemną wielbłądzią derką. Siedzieliśmy naprzeciw siebie bez słowa, nic nie działo się dookoła, gdzieś daleko odezwały się świerszcze, a potem, jeszcze dalej, zawarczał silnik samochodowy.
Rano przyjechali policjanci i przywieźli ze sobą starszego mężczyznę handlowca, który w Kabulu kupował bawełnę dla łódzkich fabryk. Pan Bielas obiecał zająć się wizą, był tu już jakiś czas, miał znajomości. Rzeczywiście, nie tylko załatwił wizę, ale przyjął mnie do swojej willi, zadowolony, że nie będzie mieszkał sam.
Kabul to pył i pył. Doliną, w której leży miasto, przeciągają wiatry, które niosą z okolicznych pustyń tumany piasku, wszystko przykrywa i wszędzie wciska się jasnobrunatna, szarawa zawiesina, opadająca tylko w tych godzinach, kiedy wiatry cichną,;i powietrze robi się przejrzyste, krystalicznie czyste.
Każdego wieczoru ulice wyglądają tak, jakby odbywało się na nich spontanicznie zaimprowizowane misterium. Bo ciemności, jakie tu panują, rozświetlają tylko płomyki kaganków palących się na ulicznych straganach, lampki i łuczywa, których chwiejny i ruchliwy blask oświetla tandetne i ubogie towary rozkładane przez sprzedawców wprost na ziemi, na skrawkach jezdni, na progach domów. Między tymi rzędami światełek przesuwają się w milczeniu ludzie, postacie zasłonięte, popędzane chłodem i wiatrem.
Kiedy samolot z Moskwy zaczął zniżać się nad Warszawą, mój sąsiad drgnął, chwycił rękoma za poręcze fotela i zamknął oczy. Miał szarą, zniszczoną, pooraną bruzdami twarz. Zleżały, tani garnitur wisiał luźno na chudej, kościstej postaci. Ukradkiem, kątem oka spojrzałem na niego. Zobaczyłem, jak po policzkach zaczynają mu płynąć łzy. I za chwilę usłyszałem tłumiony, ale wyraźny szloch.
– Przepraszam – powiedział do mnie. – Przepraszam. Ale nie wierzyłem, że wrócę.
Był grudzień 1956. Ludzie ciągle wracali z gułagów.
Rabi śpiewa upaniszady
Indie były moim pierwszym spotkaniem z innością, odkryciem nowego świata. To spotkanie nadzwyczajne, fascynujące, było jednocześnie wielką lekcją pokory. Tak, świat uczy pokory. Bo wróciłem z tej podróży zawstydzony nie
wiedzą, nieoczytaniem, ignorancją. Przekonałem się, że inna kultura nie odsłoni nam swoich tajemnic na proste skinienie ręki i że do spotkania z nią trzeba się długo i solidnie przygotowywać.
Pierwszą reakcją na tę naukę, z której wynikała konieczność wielkiej pracy nad sobą, była ucieczka w kraj, powrót do miejsc znanych, swojskich, rodzinnych, do języka, który był moim, do świata znaków i symboli rozumianych od razu, bez wstępnych studiów. Próbowałem zapomnieć o Indiach, bo były moją porażką: ich ogrom i różnorodność, nędza i bogactwo, zagadkowość i niezrozumiałość przytłoczyły mnie, oszołomiły i pokonały. Znowu więc z chęcią jeździłem po kraju, aby pisać o jego ludziach, rozmawiać z nimi, słuchać, co mówią. Rozumieliśmy się w pół słowa, łączyła nas wyrosła z tego samego
doświadczenia wspólnota.
Ale, oczywiście, Indie zapamiętałem. Im większy był mróz, tym chętniej myślałem o upalnej Kerali, im szybciej zapadał zmrok, tym wyraźniej powracał obraz olśniewających wschodów słońca w Kaszmirze. Świat nie był już jednolicie mroźny i śnieżny, ale podwoił się, zróżnicował: był jednocześnie mroźny i upalny, białośnieżny, ale i zielony, rozkwiecony.
Jeżeli miałem trochę czasu (bo pracy w redakcji było mnóstwo) i odrobinę grosza (niestety, rzadki wypadek), szukałem książek o Indiach. Ale wyprawy do księgarń i antykwariatów kończyły się najczęściej fiaskiem. W księgarniach nie było nic. Raz dostałem w antykwariacie wydany w 1914 roku Zarys filozofii indyjskiej Pawła Deussena. Profesor Deussen, jak przeczytałem, wielki indolog niemiecki i przyjaciel Nietzschego, tak objaśnia istotę filozofii Hindusów: „Świat to maya, złudzenie – pisze. – Wszystko jest złudne, z jednym wyjątkiem, z wyjątkiem mego własnego ja, mego atmana… Żyjąc, człowiek czuje się wszystkim, więc nie może pożądać niczego, bo ma wszystko, co mieć można, i ponieważ czuje się wszystkim, nie będzie krzywdził nikogo i niczego, bo nikt nie krzywdzi sam siebie".
Deussen gani Europejczyków: „lenistwo europejskie – ubolewa – stara się uchylić od studiów nad filozofią indyjską", może zresztą dlatego, że w ciągu czterech tysięcy lat swojego nieprzerwanego istnienia i rozwoju filozofia ta jest tak gigantycznym i niezmierzonym Światem, że onieśmiela i paraliżuje każdego śmiałka i entuzjastę, który chciałby ją objąć i zgłębić. W dodatku w hinduizmie sfera niepojmowalnego jest bezgraniczna, a wypełniająca ją różnorodność oparta jest na najbardziej oszałamiających, przeczących sobie nawzajem, gwałtownych kontrastach. Wszystko tu naturalnym sposobem przechodzi w swoje przeciwieństwo, granice rzeczy doczesnych i zjawisk mistycznych są płynne i nieokreślone, jedno staje się drugim albo wręcz, po prostu, jedno jest odwiecznie drugim, byt przemienia się w nicość, rozpada i przeobraża w kosmos, w niebiańską wszechobecność, w boską drogę znikającą w głębinach przepastnego niebytu.