Jednocześnie instynktownie czułem, że to, co widzę wokoło, to tylko zewnętrzne znaki, obrazy, symbole, za którymi kryje się rozległy i różnorodny świat wierzeń, pojęć i wyobrażeń, o którym nic nie wiem. Przy okazji zastanawiałem się też, czy jest on mi niedostępny tylko dlatego, że nie miałem o nim wiedzy teoretycznej, książkowej, czy może także z jeszcze głębszego powodu, a mianowicie dlatego, że mój umysł był zbyt przeniknięty racjonalizmem i materializmem, aby wczuć się i pojąć tak pełną duchowości i metafizyki kulturę, jaką jest hinduizm.
W takim stanie ducha, przytłoczony dodatkowo bogactwem szczegółów, które znajdowałem w dziele francuskiego misjonarza, odkładałem jego książkę i wychodziłem na miasto.
Pałac radży – same werandy, może sto oszklonych werand, kiedy otwierało się w nich okna, przez pokój przeciągał lekki, rzeźwy powiew – otaczały bujne, zadbane ogrody, w których kręcili się ogrodnicy, coś ciągle przycinając, kosząc i grabiąc, a dalej, za wysokim murem, zaczynało się miasto. Szło się tam uliczkami i zaułkami, które były wąskie i zawsze zatłoczone. Po drodze mijało się nieskończone ilości kolorowych sklepów, stoisk i kramów z żywnością, odzieżą, butami, chemią. Choć nie padał deszcz, uliczki były zawsze zabłocone, bo tu wszystko wylewa się na środek jezdni – jezdnia jest niczyja.
Wszędzie jakieś głośniki, a w głośnikach śpiewy ostre, głośne, przeciągłe. Dolatują one z lokalnych świątyń. Są to małe budowle, często nie większe od otaczających je piętrowych lub parterowych domów, za to jest ich naprawdę dużo. Są podobne do siebie, malowane na biało, ubrane w girlandy kwiatów i świecących ozdób, strojne i jasne, wyglądają jak panny idące do ślubu. Nastrój w tych świątynkach też jest jakoś pogodny, weselny. Ludzi pełno, coś szepcą, palą kadzidła, wywracają oczyma, wyciągają ręce. Jacyś mężczyźni (zakrystianie? ministranci?) rozdają wiernym jadło – to kawałek ciasta, to marcepan albo cukierek. Jeżeli potrzymać rękę trochę dłużej, można dostać dwie, nawet trzy porcje. Trzeba to zjeść albo złożyć na ołtarzu. Do każdej świątynki wstęp wolny, nikt się nie pyta, kim jesteś ani jakiej wiary. Każdy też oddaje cześć indywidualnie, na własną rękę, bez zbiorowego obrządku, stąd panuje ogólny luz, swoboda, a nawet trochę bałaganu.
Tych przybytków kultu jest tak dużo, gdyż liczba bóstw w hinduizmie jest nieograniczona, nikt nie był w stanie dokonać ich pełnej inwentaryzacji. Bóstwa nie konkurują między sobą, ale harmonijnie i zgodnie współistnieją. Można wierzyć w jedno bóstwo albo w kilka jednocześnie, a można też zmieniać jedno bóstwo na inne w zależności od miejsca, czasu, nastroju czy potrzeb. Ambicją wyznawców jakiegoś bóstwa jest zrobić mu sanktuarium, postawić świątynię. Można sobie wyobrazić, jakie są tego skutki, zważywszy na to, że ten liberalny politeizm trwa już tysiące lat. Ileż w tym czasie nastawiano świątyń, kapliczek, ołtarzy, figur, ale też ile jednocześnie zniszczyły powodzie, pożary, tajfuny, wojny z muzułmanami. Gdyby postawić te przybytki w jednym czasie, można by nimi zabudować połowę świata!
W tych wędrówkach trafiłem do świątyni Kali. Kali to bogini destrukcji, reprezentuje niszczące działanie czasu. Nie wiem, czy można ją przebłagać, bo przecież czasu nie da się zatrzymać. Kali jest wysoka, czarna, wystawia język, nosi naszyjnik z czaszek i stoi z rozłożonymi rękoma. Choć to kobieta, lepiej nie dostać się w jej ramiona.
Do świątyni idzie się między dwoma rzędami straganów. Można tam nabyć ostre pachnidła, kolorowe pudry, obrazki, wisiorki, wszelki jarmarczny kicz. Do posągu bogini – zbita, wolno posuwająca się kolejka spoconych, przejętych ludzi. Odurzający zapach kadzideł, duszno, gorąco, mrok. Przed posągiem – symboliczna wymiana: daje się kapłanowi wcześniej kupiony kamyk, a on oddaje inny kamyk. Pewnie zostawia się niepoświęcony, a otrzymuje poświęcony. Ale czy na pewno tak jest – nie wiem.
Pałac radży pełen jest służby, właściwie nie widać tu nikogo więcej, jakby całą posiadłość oddano jej w niepodzielne władanie. Tłum kamerdynerów, lokajów, kelnerów, służących i szatnych, specjalistów od parzenia herbaty i lukrowania ciastek, prasowaczy i gońców, tępicieli moskitów i pająków, a najwięcej tych, których zajęcia i przeznaczenia nie sposób określić, przewija się nieustannie przez pokoje i salony, przesuwa korytarzami i schodami, odkurza meble i dywany, trzepie poduszki, przestawia fotele, przycina i podlewa kwiaty.
Wszyscy poruszają się w milczeniu, płynnie, ostrożnie, tak że nawet sprawiają wrażenie nieco zalęknionych, nie widać jednak żadnej nerwowości, biegania, wymachiwania rękoma, można by pomyśleć, że gdzieś tu krąży bengalski tygrys, wobec którego jedynym sposobem ocalenia jest zasada: żadnych gwałtownych ruchów! Nawet w ciągu dnia, w blasku rozjarzonego słońca, przypominają bezosobowe cienie, tym bardziej że poruszają się bez słowa i zawsze w taki sposób, aby być najmniej widoczni, aby nie tylko nie wejść w drogę, ale nawet uniknąć sytuacji, w której nieopatrznie znaleźliby się w czyimś polu widzenia.
Ubrani są różnie, w zależności od funkcji i rangi: od złocistych turbanów spiętych drogimi kamieniami po proste dhoti – opaskę na biodrach noszoną przez tych z dołu hierarchii. Jedni chodzą w jedwabiach, wyszywanych pasach i mają błyszczące epolety, inni noszą zwykłe koszule i białe kaftany. Jedno jest wspólne – wszyscy chodzą boso. Choćby zdobiły ich hafty i akselbanty, brokaty i kaszmiry – na nogach nie mają nic.
Na ten szczegół od razu zwróciłem uwagę, ponieważ na punkcie butów mam lekkiego fioła. Wziął się on jeszcze z czasów wojny, z lat okupacji. Pamiętam, że zbliżała się zima roku 1942, a ja nie miałem butów. Stare rozleciały się w strzępy, na nowe mama nie miała pieniędzy. Dostępne Polakom buty kosztowały 400 złotych, miały wierzch z grubego drelichu pociągnięty czarnym, wodoszczelnym lepikiem i podeszwy robione z jasnego, lipowego drewna. Skąd zdobyć 400 złotych?
Mieszkaliśmy wtedy w Warszawie, na Krochmalnej, koło bramy getta, u państwa Skupiewskich. Pan Skupiewski robił chałupniczo mydełka toaletowe, wszystkie w jednym, zielonym kolorze. – Dam ci mydełka w komis – powiedział – jak sprzedasz 400, będziesz miał na buty, a dług mi oddasz po wojnie. Bo wtedy jeszcze wierzono, że wojna skończy się zaraz. Doradził mi, żebym handlował na linii kolejki elektrycznej Warszawa- Otwock, bo tam jeżdżą letnicy, którzy czasem chcą się umyć, więc mydło na pewno kupią. Usłuchałem. Miałem dziesięć lat, a wypłakałem wtedy połowę łez życia, ponieważ nikt tych mydełek nie chciał kupić. Przez cały dzień chodzenia nie sprzedawałem nic albo na przykład jedno. Raz sprzedałem trzy, i wróciłem do domu pąsowy ze szczęścia.
Po naciśnięciu dzwonka zaczynałem się żarliwie modlić: Boże, żeby tylko kupili, żeby kupili choć jedno! Właściwie uprawiałem rodzaj żebractwa, próbując wzbudzić litość. Wchodziłem do mieszkania i mówiłem: – Niech pani kupi ode mnie mydełko. Kosztuje tylko złotówkę, idzie zima, a nie mam na buty. Czasem to skutkowało, a czasem nie, bo kręciło się dużo innych dzieci, które próbowały jakoś się urządzić – a to ukraść, a to kogoś naciągnąć, a to czymś pohandlować.
Przyszły jesienne chłody, zimno szczypało mnie w stopy, tak że aż bolały, musiałem skończyć z handlem. Miałem 300 złotych, ale pan Skupiewski hojną ręką dołożył mi 100. Kupiliśmy z mamą buty. Jeżeli owinęło się nogę flanelową onucą i jeszcze okręciło gazetą, można było w nich chodzić nawet w duże mrozy.
Teraz, kiedy zobaczyłem, że w Indiach miliony nie mają butów, odezwało się we mnie jakieś uczucie wspólnoty, pobratymstwa z tymi ludźmi, a czasem nawet ogarniał mnie nastrój, jaki odczuwamy, wracając do domu dzieciństwa.
Wróciłem do Delhi, gdzie lada dzień miał nadejść bilet powrotny do kraju. Odnalazłem swój stary hotel, nawet pokój dostałem ten sam. Poznawałem miasto, chodziłem do muzeów, próbowałem czytać „Times of India", studiowałem Herodota. Nie wiem, czy Herodot dotarł do Indii – zważywszy na problemy komunikacyjne tamtej epoki, wydaje się to mało prawdopodobne, ale nie można tego zupełnie wykluczyć. Wszak poznał miejsca tak od Grecji odległe! Natomiast opisał dwadzieścia prowincji, zwanych satrapiami, największego wówczas mocarstwa świata – Persji, a Indie stanowiły właśnie jedną z owych satrapii, najludniejszą. Lud Indów jest bezsprzecznie najliczniejszy ze wszystkich znanych nam ludów - stwierdza i następnie mówi o Indiach, ich położeniu, społeczeństwie i jego obyczajach. Na wschód od kraju indyjskiego są tylko piaski; bo ze wszystkich ludów w Azji, które znamy i o których istnieje jakaś pewniejsza tradycja, pierwsi od strony jutrzenki i wzejścia słońca mieszkają Indowie; od Indów zaś na wschód leżące terytorium jest pustynią piaszczystą. Wiele jest ludów indyjskich, które nie mówią tym samym językiem; jedne z nich są koczownicze, drugie nie, inne znów mieszkają na bagnach rzeki i żywią się surowymi rybami, które łowią ze swych łodzi trzcinowych… ci właśnie Indowie noszą odzież z łyka, zebrawszy sitowie z rzeki i wytrzepawszy, wyplatają je następnie na kształt rogóżki i wdziewają na siebie niby pancerz.