– Wieczór – powiedział mój sąsiad po polsku, ale z obcym akcentem. Był to włoski dziennikarz, który wracał do kraju, pamiętam tylko, że miał na imię Mario. Kiedy opowiedziałem mu, dokąd jadę i po co, i to, że jadę pierwszy raz w życiu za granicę i że właściwie nic nie wiem, roześmiał się, odpowiedział coś w rodzaju: nie przejmuj się! – i obiecał, że mi pomoże. Ucieszyłem się w duchu, nabrałem odrobinę pewności. Była mi ona potrzebna, bo leciałem na Zachód, a byłem wyuczony bać się Zachodu jak ognia.
Lecieliśmy w ciemnościach, nawet w kabinie żarówki świeciły ledwie-ledwie, gdy nagle to napięcie, w jakim znajdują się wszystkie cząstki samolotu, kiedy silniki są na największych obrotach, zaczęło słabnąć, głos motorów zrobił się bardziej spokojny i odprężony – zbliżaliśmy się do kresu podróży. W pewnym momencie Mario chwycił mnie za ramię i wskazując na okienko, powiedział: – Popatrz!
Spojrzałem i oniemiałem.
Pode mną całą długość i szerokość dna tej ciemności, w której lecieliśmy, wypełniało światło. Było to światło intensywne, bijące w oczy, rozedrgane, rozmigotane. Miało się wrażenie, że tam w dole jarzy się jakaś płynna materia, której błyszcząca powłoka pulsuje jasnością, wznosi się i opada, rozciąga i zbiega,
bo cały ten świecący obraz był czymś żywym, pełnym ruchliwości, wibracji, energii.
Pierwszy raz w życiu zobaczyłem oświetlone miasto. Tych kilka miast i miasteczek, które dotąd znalem, było przygnębiająco ciemnych, nigdy nie świeciły się w nich witryny sklepów, nie widziało się kolorowych reklam, latarnie uliczne, o ile w ogóle były, miały słabe żarówki. Zresztą, komu było potrzebne światło/ Wieczorem ulice ziały pustką, samochodów spotykało się niewiele.
W miarę jak schodziliśmy do lądowania, ten krajobraz świateł przybliżał się i ogromniał. W końcu samolot łomotnął o betonową płytę, zachrzęścił i zaskrzypiał. Byliśmy na miejscu. Lotnisko w Rzymie – wielka, oszklona bryła pełna ludzi. Jechaliśmy do miasta w ciepły wieczór przez ruchliwe, zatłoczone ulice. Gwar, ruch, światło i dźwięk – to działało jak narkotyk. Chwilami traciłem orientację, gdzie jestem. Musiałem wyglądać jak stworzenie leśne: oszołomione, trochę wylęknione, z szeroko otwartymi oczyma, które próbują coś dojrzeć, przeniknąć, rozróżnić.
Rano usłyszałem w sąsiednim pokoju rozmowę. Rozróżniłem głos Maria. Później dowiedziałem się, że była to dyskusja, jak mnie ubrać normalnie, jako że przyleciałem odziany wedle mody d. la Pakt Warszawski, rok '56. A więc miałem garnitur z szewiotu w ostre, szaroniebieskie paski – marynarka dwurzędowa o wystających, kanciastych ramionach i przydługie, szerokie spodnie z dużym mankietem. Miałem jasnożółtą koszulę nylonową z kraciastym, zielonym krawatem. Wreszcie buty -masywne mokasyny o grubych, sztywnych rantach.
Bowiem konfrontacja Wschód-Zachód przebiegała nie tylko na poligonach, ale również we wszystkich innych dziedzinach. Jeżeli Zachód ubierał się lekko, to Wschód, prawem opozycji – ciężko, jeżeli Zachód nosił rzeczy dopasowane do figury, to Wschód odwrotnie – wszystko miało odstawać na kilometr.
Nie trzeba było nosić przy sobie paszportu – na odległość widziało się, kto jest z której strony żelaznej kurtyny.
Z żoną Maria zaczęliśmy chodzić po sklepach. Dla mnie były to wyprawy-odkrycia. Trzy rzeczy olśniły mnie najbardziej. Pierwsza, że sklepy były pełne towaru, pękały od towaru, który przygniatał półki i lady, wylewał się spiętrzonymi, kolorowymi strumieniami na chodniki, ulice i place. Druga, że sprzedawczynie nie siedziały, ale stały, wpatrując się w drzwi wejściowe. Dziwne było, że stały milczące, zamiast siedzieć i rozmawiać ze sobą. Przecież kobiety mają tyle wspólnych tematów. Kłopoty z mężem, problemy z dziećmi. Jak się ubrać, co ze zdrowiem, czy nic się wczoraj nie przypaliło. Tymczasem miałem wrażenie, jakby one w ogóle się nie znały i nie miały ochoty ze sobą rozmawiać. Trzecim zaskoczeniem było to, że sprzedający odpowiadali na zadawane pytania. Odpowiadali całymi zdaniami i jeszcze na końcu mówili – grazie! Żona Maria o coś pytała, a oni słuchali z życzliwością i uwagą tak skupieni i pochyleni, jakby za chwilę mieli wystartować w jakimś wyścigu. Potem słyszało się to często powtarzane, sakramentalne – grazie!
Wieczorem odważyłem się sam wyprawić na miasto. Musiałem mieszkać gdzieś w centrum, bo blisko była Stazione Termini, skąd poszedłem przez via Cavour aż do Piazza Venezia, a potem uliczkami, zaułkami z powrotem do Stazione Termini. Nie widziałem architektury, pomników i monumentów, fascynowały mnie tylko kawiarnie i bary. Wszędzie na chodnikach były rozstawione stoliki, przy których siedzieli ludzie, coś pijąc i rozmawiając, a nawet po prostu patrząc na ulicę i przechodniów. Za wysokimi, wąskimi kontuarami barmani rozlewali napoje, mieszali koktajle, parzyli kawę. Wszędzie kręcili się kelnerzy, którzy roznosili kieliszki, szklanki, filiżanki z taką kuglarską zręcznością i brawurą, że widziałem coś podobnego tylko raz, w cyrku radzieckim, kiedy sztukmistrz wyczarował z powietrza drewniany talerz, szklany puchar i chudego, wrzeszczącego koguta.
W jednej z tych kawiarń wypatrzyłem pusty stolik, usiadłem i zamówiłem kawę. Po jakimś czasie zauważyłem, że ludzie spoglądają na mnie, mimo że miałem już nowy garnitur, białą jak śnieg koszulę włoską i najmodniejszy krawat w groszki. Widocznie jednak w moim wyglądzie i gestach, w sposobie siedzenia i poruszania się było coś, co zdradzało, skąd przybywam, z jakiego jestem odmiennego świata. Poczułem, że biorą mnie za innego, i choć powinienem się cieszyć, że siedzę tutaj, pod cudownym niebem. Rzymu, zrobiło mi się nieprzyjemnie i nieswojo. Choć zmieniłem garnitur, nie mogłem ukryć pod nim tego,
co mnie ukształtowało i naznaczyło. Byłem to we wspaniałym świecie, który mi jednak przypominał, że stanowię w nim obcą cząstkę.
Skazany na Indie
W drzwiach czteromotorowego kolosa Air India International witała pasażerów stewardesa ubrana w jasne, pastelowe sari. Łagodny kolor jej stroju sugerował, że czeka nas spokojny, przyjemny lot. Miała ręce złożone jak do modlitwy, co było hinduskim gestem powitalnym. Na czole, na wysokości brwi, zobaczyłem namalowaną szminką kropkę, wyrazistą i czerwoną jak rubin. W kabinie poczułem mocną i nieznaną mi woń, z pewnością był to zapach jakichś wschodnich kadzideł, hinduskich ziół, owoców i żywic.
Lecieliśmy nocą, przez okienko widać było tylko zielone światełko migające na końcu skrzydła. Było to jeszcze przed eksplozją demograficzną, latało się komfortowo, często samoloty wiozły niewielu pasażerów. Tak było i tym razem. Ludzie spali wygodnie rozciągnięci w poprzek foteli.
Czułem, że nie zmrużę oka, więc sięgnąłem do torby i wyjąłem książkę, którą Tarłowska dała mi na drogę. Dzieje Herodota to sążniste, Uczące kilkaset stron tomisko. Takie grube książki wyglądają zachęcająco, są jak zaproszenie do suto zastawionego stołu. Zacząłem od wstępu, w którym tłumacz książki Seweryn Hammer opisuje losy Herodota i wprowadza nas w sens jego dzieła. Herodot, pisze Hammer, urodził się około roku 485 przed Chrystusem w Halikarnasie, mieście portowym leżącym w Azji Mniejszej. Około roku 450 przeniósł się do Aten, a stamtąd, po kilku latach, do greckiej kolonii Thurioi w południowej Italii. Umarł około roku 425. W swoim życiu dużo podróżował. Pozostawił nam książkę – można przypuszczać, że jedyną, jaką napisał – właśnie owe Dzieje.
Hammer stara się przybliżyć nam postać człowieka, który żył dwa i pół tysiąca lat temu, o którym w gruncie rzeczy mało wiemy, a także nie możemy sobie wyobrazić, jak wyglądał. To, co pozostawił po sobie, było dziełem w swojej oryginalnej wersji dostępnym tylko garstce specjalistów, którzy oprócz znajomości języka starogreckiego musieli umieć czytać specyficzny rodzaj zapisu – tekst bowiem wyglądał jak jedno niekończące się, nieprzerwane słowo, ciągnące się przez dziesiątki zwojów papirusu: „Nie dzielono poszczególnych słów ani zdań – pisze Hammer – tak jak nie znano rozdziałów ani ksiąg, tekst był nieprzenikliwy jak tkanina". Herodot krył się za tą tkaniną jak za szczelną zasłoną, której ani jemu współcześni, ani tym bardziej my nie jesteśmy w stanie do końca uchylić.