Minęła noc, przyszedł dzień. Patrząc przez okienko, pierwszy raz widziałem tak wielki obszar naszej planety. Jest to widok, który może nasuwać myśl o nieskończoności świata. Ten, jaki znałem dotychczas, miał może pięćset kilometrów długości i czterysta szerokości. A tu lecimy i lecimy bez końca, i tylko w dole, bardzo głęboko pod nami, ziemia coraz to zmienia kolory – raz jest wypalona, brązowa, raz zielona, a potem, przez długi czas – ciemnoniebieska.
Późnym wieczorem wylądowaliśmy w New Delhi. Natychmiast oblepiła mnie gorąca wilgotność. Stałem mokry od potu, bezradny w tym dziwnym i obcym miejscu. Ludzie, z którymi leciałem, nagle zniknęli, porwani przez kolorowy, ożywiony tłum oczekujących.
Zostałem sam, nie wiedząc, co robić. Budynek lotniska był mały, ciemny i pusty. Stał samotny pośrodku nocy, a co było dalej, w jej głębi, nie wiedziałem. Po jakimś czasie zjawił się stary człowiek w białym, luźnym, długim do kolan ubiorze. Miał siwą, rzadką brodę i pomarańczowy turban. Coś powiedział do mnie, czego nie zrozumiałem. Myślę, że pytał, dlaczego tu stoję sam, na środku pustego lotniska. Nie miałem pojęcia, co mu odpowiedzieć, rozglądałem się, zastanawiałem się – co dalej? Byłem zupełnie nieprzygotowany do tej podróży. Nie miałem w notesie ani nazwisk, ani adresów. Słabo znałem angielski. Rzecz w tym, że tak na dobrą sprawę jedynym moim marzeniem było kiedyś osiągnąć nieosiągalne, to znaczy przekroczyć granicę. Nie chciałem niczego więcej. Tymczasem puszczona w ruch sekwencja wypadków zaniosła mnie aż tutaj, na daleki kraniec świata.
Stary namyślał się chwilę, w końcu dał znak ręką, abym za nim poszedł. Przed wejściem do budynku, na uboczu, stał odrapany, zdezelowany autobus. Wsiedliśmy do niego, stary zapalił silnik i ruszyliśmy w drogę. Ujechaliśmy kilkaset metrów, kiedy kierowca zwolnił i zaczął przeraźliwie trąbić. Przed nami, w miejscu, gdzie była szosa, zobaczyłem białą, szeroką rzekę, której koniec ginął gdzieś daleko w gęstych ciemnościach parnej, dusznej nocy. Tę rzekę tworzyli śpiący pod gołym niebem ludzie, których część leżała na jakichś drewnianych pryczach, na matach i derkach, ale większość zaścielała wprost goły asfalt i ciągnące się po obu jego stronach piaszczyste pobocza.
Myślałem, że ludzie budzeni rykiem klaksonu, który rozlegał się wprost nad ich głowami, rzucą się z wściekłością, pobiją nas czy wręcz zlinczują, ale gdzie tam! Kolejno, w miarę jak posuwaliśmy się do przodu, wstawali i usuwali się, zabierając ze sobą dzieci i popychając ledwie poruszające się staruszki. W ich gorliwej ustępliwości, w ich uległej pokorze było coś nieśmiałego, coś przepraszającego, jak gdyby śpiąc na asfalcie, popełniali jakieś przestępstwo, którego ślady usiłowali szybko zatrzeć. Tak posuwaliśmy się w stronę miasta, klakson ryczał bez przerwy, ludzie wstawali i usuwali się, trwało to i trwało. Już potem, w mieście, ulice też okazały się trudno przejezdne, bo wszystko wydawało się wielkim koczowiskiem ubranych na biało, sennych, somnambulicznych zjaw nocnych.
Tak dojechaliśmy do miejsca oświetlonego czerwoną jarzeniówką: HOTEL. Kierowca zostawił mnie w recepcji i bez słowa zniknął. Teraz człowiek z recepcji, w niebieskim dla odmiany turbanie, zaprowadził mnie na piętro, do małego pokoju, w którym mieściło się tylko łóżko, stolik i umywalka. Bez słowa ściągnął z łóżka prześcieradło, po którym kręciło się nerwowe, spanikowane robactwo, strzepnął je na podłogę, mruknął coś na dobranoc i poszedł.
Zostałem sam. Usiadłem na łóżku i zacząłem rozważać swoją sytuację. Negatywne było to, że nie wiedziałem, gdzie jestem, pozytywne, że miałem dach nad głową, że jakaś instytucja (hotel) udzieliła mi schronienia. Czy czułem się bezpiecznie? – Tak. Obco? – Nie. Dziwnie? – Tak, ale co to znaczyło czuć się dziwnie, tego nie umiałbym określić. Poczucie to jednak skonkretyzowało się już rano, kiedy do pokoju wszedł bosonogi człowiek i przyniósł mi czajnik herbaty i kilka biszkoptów. Coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Bez słowa postawił tacę na stoliku, ukłonił się i bezszelestnie wyszedł – była w tym jego zachowaniu jakaś naturalna uprzejmość, głęboki takt, coś tak zaskakująco delikatnego i godnego, że od razu poczułem dla niego podziw i szacunek.
Natomiast prawdziwe zderzenie cywilizacji nastąpiło w godzinę później, kiedy wyszedłem z hotelu. Po przeciwnej stronie ulicy, na ciasnym placyku, już od świtu zaczęli gromadzić się rikszarze – chudzi, przygarbieni ludzie o kościstych, żylastych nogach. Musieli się dowiedzieć, że w hoteliku zatrzymał się sahib – a sahib z definicji musi mieć pieniądze – więc cierpliwie czekali, gotowi do usług. Mnie natomiast myśl, że będę siedział wygodnie rozparty w rikszy, którą ciągnie głodny, słaby, ledwie dyszący chudzielec, napawała najwyższym wstrętem, oburzeniem, zgrozą. Być wyzyskiwaczem? Krwiopijcą? Uciskać drugiego człowieka? Przecież wychowywali mnie w duchu dokładnie przeciwnym! W tym mianowicie, że te żywe szkielety to moi bracia, druhowie, bliźni, kość z kości. Więc kiedy rikszarze rzucili się na mnie wśród zachęcających i błagalnych gestów, napierając i walcząc między -sobą, zacząłem stanowczo odsuwać ich, ganić i protestować. Zdumieni, nie mogli pojąć, o co mi chodzi, nie mogli mnie zrozumieć. Przecież liczyli na mnie, byłem ich jedyną szansą, jedyną nadzieją bodaj na miskę ryżu. Szedłem, nie odwracając głowy, nieczuły, nieustępliwy, dumny, że nie dałem się wmanewrować w rolę pijawki żerującej na ludzkim pocie.
Stare Delhi! Jego wąskie ulice w kurzu, w upiornym upale, w duszącym zapachu tropikalnej fermentacji. I ten tłum przesuwających się w milczeniu ludzi, ich pojawianie się i znikanie, ich twarze ciemne, wilgotne, anonimowe, zamknięte. Dzieci ciche, niewydające głosu, jakiś mężczyzna wpatrzony tępo w resztki roweru, który mu się rozsypał na jezdni, kobieta sprzedająca coś zawiniętego w zielone liście, ale co? Co te liście kryją? Żebrak pokazujący, że skóra na brzuchu przylgnęła mu do kręgosłupa – ale czy to możliwe, prawdopodobne, wyobrażalne? Trzeba chodzić ostrożnie, uważać, bo wielu sprzedawców rozkłada swój towar wprost na ziemi, na chodnikach, na skraju jezdni. Oto mężczyzna, który ma przed sobą rozłożone na gazecie dwa rzędy ludzkich zębów i jakieś stare dentystyczne cęgi -reklamuje w ten sposób swoje usługi stomatologiczne. A obok jego sąsiad – zasuszony, przykurczony człowieczek – sprzedaje książki. Grzebię w leżących niedbale, zakurzonych stosach i w końcu kupuję dwie: Hemingwaya For Whom the Bell Tolls (żeby uczyć się języka) i księdza J.A. Dubois Hindu Mdnners, Customs and Ceremonies. Ksiądz Dubois przybył jako misjonarz do Indii w 1792 roku i spędził w tym kraj u trzydzieści jeden lat, a owocem jego studiów nad zwyczajami Hindusów była owa kupiona przeze mnie książka, która po raz pierwszy z pomocą Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej ukazała się w Anglii w roku 1816.
Wróciłem do hotelu. Otworzyłem Hemingwaya i zacząłem od pierwszego zdania: „He lay flat on the brown, pine-needled floor of the forest, his chin on his folded arms, and high over-head the wind blew in the tops of the pine trees". Nic z tego nie zrozumiałem. Miałem ze sobą mały kieszonkowy słowniczek angielsko-polski, bo innego nie mogłem w Warszawie dostać. Znalazłem w nim tylko słowo „brown" – brązowy. Zacząłem więc czytać zdanie następne: „The mountainside sloped gently…". Znowu – ani słowa. „There was stream alongside…". W miarę jak próbowałem zrozumieć coś z tego tekstu, rosły we mnie zniechęcenie i rozpacz. Poczułem się nagle schwytany w pułapkę, osaczony. Osaczony przez język. Język zdał mi się w tym momencie czymś materialnym, czymś istniejącym fizycznie, murem, który wyrasta na drodze i nie pozwala iść dalej, zamyka przed nami świat, sprawia, że nie możemy się do niego dostać. Było coś przykrego i poniżającego w tym uczuciu. To może tłumaczy, dlaczego człowiek w pierwszym zetknięciu z kimś lub z czymś obcym odczuwa lęk i niepewność, jeży się, pełen czujnej i podejrzliwej nieufności. Co to spotkanie przyniesie? Czym się skończy? Lepiej nie ryzykować i tkwić w bezpiecznym kokonie swojskości! Lepiej nie wystawiać nosa za opłotek!