Ale dwóch z nich – chodzą zawsze razem – zaczęło pojawiać się częściej. Byli niezmiernie sympatyczni. Studenci, więc mają teraz dużo czasu, bo szef rządzącej junty wojskowej, generał Abboud, zamknął im uczelnię – gniazdo niepokojów i rebelii.
Któregoś dnia, rozglądając się ostrożnie, mówią, żebym dał im kilka funtów – kupią haszysz, pojedziemy z nim za miasto, na pustynię.
Wobec takiej oferty – jak się zachować?
Nigdy nie paliłem haszyszu, ciekawe, jakie ma się wrażenia? Z drugiej strony – a jeżeli to ludzie z policji, którzy chcą mnie zamknąć, żeby wyłudzić pieniądze albo deportować? I to na początku podróży, która rysuje się tak fascynująco? Lękam się, co będzie, ale wybieram haszysz i daję im pieniądze.
Wczesnym wieczorem przyjeżdżają poobijanym, odkrytym land-roverem. Ma tylko jedno światło, ale mocne jak reflektor przeciwlotniczy. To światło rozgarnia ciemność tropikalną, nieprzeniknioną jak czarna ściana, która na moment rozsuwa się, żeby wpuścić samochód, i natychmiast, kiedy przejedzie, zamknąć się znowu, tak że gdyby nie rzucało na wybojach, można by pomyśleć, że wóz stoi w miejscu w zamkniętym pomieszczeniu.
Jechaliśmy może godzinę, asfalt, zresztą cały czas lichy i po-wygryzany, dawno się skończył, teraz droga była pustynna, gdzieniegdzie po bokach leżały wielkie, jakby odlane z brązu głazy. Przy jednym z nich skręciliśmy ostro w bok, jechaliśmy jeszcze chwilę, aż kierowca nagle przystanął. Zaczynała się skarpa, a na dnie srebrno połyskiwał oświetlony księżycem Nil. Pejzaż był więc zredukowany do idealnego minimum – pustynia, rzeka, księżyc – które w tym momencie wystarczało za cały świat.
Jeden z Sudańczyków wyjął z torby małą, płaską i napoczętą już butelkę white horse'a, z której na każdego przypadło kilka łyków. Potem zwiną! uważnie dwa grube skręty, jeden dał koledze, a drugi mnie. W płomyku zapałki zobaczyłem nagle wyłonioną z nocy jego ciemną twarz i jego błyszczące oczy, którymi patrzył na mnie, jakby się nad czymś zastanawiał. Może dał mi truciznę, pomyślałem, ale właściwie nie wiem, czy pomyślałem to o możliwej truciźnie, czy o czymkolwiek, bo już byłem w innym świecie, w którym utraciłem wszelki ciężar, w którym nic nie miało wagi i wszystko było w ruchu. Ten ruch byt łagodny, miękki, falisty. Był czułym kołysaniem. Nic nie gnało pędem, nie wybuchało gwałtownie. Wszystko było spokojem i ciszą. Było przyjemnym dotykiem. Było snem.
Ale najbardziej niezwykły był stan nieważkości. Nie tej niezdarnej, pokracznej nieważkości, którą widzimy u kosmonautów, ale nieważkości sprawnej, zręcznej, lotnej.
Tego, jak się odbiłem w górę, nie pamiętam, ale doskonale pamiętam, jak płynę w przestworzach, które są ciemne, ale ciemnością bardzo jasną, nawet świetlistą, płynę między różnokolorowymi kotami, które się rozstępują, krążą, wypełniają całą przestrzeń i które przypominają kołujące, lekkie obręcze, jakimi kręcą dzieci, kiedy bawią się w hula-hoop.
Kiedy tak płynę, największą radość sprawia mi uczucie wyzwolenia od ciężaru własnego ciała, od oporu, który nam co chwilę stawia, od jego upartej, nieubłaganej opozycji, na jaką na każdym kroku natrafiamy. A więc okazuje się, że twoje ciało nie musi być twoim przeciwnikiem, ale choć na moment, choć w rak niezwykłych okolicznościach, może być twoim przyjacielem.
Widzę przed sobą maskę land-rovera, a kątem oka – strzaskane lusterko boczne. Horyzont jest intensywnie różowy, a piasek pustyni grafitowoszary. Nil w tej chwili przedświtu jest jasnogranatowy. Siedzę w odkrytym samochodzie i trzęsę się z zimna. Mam dreszcze. O tej porze dnia na pustyni jest zimno jak na Syberii, chłód przenika do szpiku kości.
Ale kiedy z powrotem wjeżdżamy do miasta, wstaje stonce i od razu robi się gorąco. Straszny ból głowy. Jedyne, czego się chce, to spać. Spać. Tylko spać. Nie ruszać się. Nie być. Nie żyć.
Po dwóch dniach przyszli do hotelu Sudańczycy spytać, jak się czuję. Jak się czuję? Och, przyjaciele, jak ja się czuję? Właśnie, jak się czujesz, bo przyjeżdża Armstrong, jutro na stadionie jest koncert.
Natychmiast wyzdrowiałem.
Stadion byt daleko za miastem, mały, piaski, może na pięć tysięcy widzów. A jednak tylko polowa miejsc była zapełniona. Na środku murawy stało podium, jakoś słabo oświetlone, ale siedzieliśmy blisko i Armstronga oraz jego małą orkiestrę było dobrze widać. Wieczór był gorący i duszny i kiedy Armstrong wszedł na podium, już był mokry, bo w dodatku miał na sobie marynarkę, a pod szyją muszkę. Pozdrowił wszystkich, unosząc do góry rękę, w której trzymał swoją złocistą trąbkę, i powiedział do lichego, trzeszczącego mikrofonu, że cieszy go, iż może grać w Chartumie, i nie tylko cieszy, ale jest szczęśliwy, po czym roześmiał się swoim pełnym, luźnym, zaraźliwym śmiechem. Był to śmiech zachęcający innych do śmiechu, ale stadion milczał powściągliwie, nie bardzo pewny, jak się zachować. Odezwały się perkusja i kontrabas i Armstrong zaczął od piosenki zupełnie na miejscu i na czasie – „Sleepy Time Down South". Właściwie trudno powiedzieć, kiedy słyszało się głos Armstronga po raz pierwszy, ale jest w nim coś takiego, iż wydaje się, że znało się go od zawsze, i gdy zaczyna śpiewać, każdy ze szczerym przekonaniem o swoim znawstwie mówi: – No tak, to jest on, Satchmo!
No tak, to był on, Satchmo. Śpiewał „Hello Dolly, this is Louis, Dolly", śpiewał „What a Wonderful World" i „ Moon River ", śpiewał „I touch your lips and all at once the sparks go flying, those devil lips", ale publiczność nadal siedziała cicho, nie było oklasków. Nie rozumieli słów? Za dużo jak na gust muzułmański było w tym erotyki tak wprost wyrażonej?
Po każdym utworze, a nawet w trakcie grania i śpiewania Armstrong wycierał twarz dużą, białą chustką. Te chustki bez przerwy zmieniał mu specjalny człowiek, jakby w tym tylko celu podróżujący z Armstrongiem po Afryce. Potem zobaczyłem, że miał ich całą torbę, chyba kilkadziesiąt.
Po koncercie ludzie szybko się rozeszli, zniknęli w nocy. Byłem wstrząśnięty. Słyszałem, że koncerty Armstronga wywołują entuzjazm, szaleństwo, ekstazę. Nic z tych uniesień nie było na stadionie w Chartumie, mimo że Satchmo śpiewał wiele songów afrykańskich niewolników z południa Ameryki, z Alabamy i Luizjany, z której sam pochodził. Ale tamta Afryka i ta obecna to były już inne światy, niemające wspólnego języka, niemogące się porozumieć, utworzyć emocjonalnej wspólnoty.
Sudańczycy odwieźli mnie do hotelu. Usiedliśmy na tarasie, żeby się napić lemoniady. Po chwili samochód przywiózł Armstronga. Z ulgą usiadł przy stoliku, właściwie zwalił się na krzesło. Był tęgim, przysadzistym mężczyzną, o szerokich, opadających ramionach. Kelner przyniósł mu sok pomarańczowy. Wypił go duszkiem, a potem następną i następną szklankę. Siedział zmęczony, z pochyloną głową, milczał. Miał w tym czasie sześćdziesiąt lat i – czego nie wiedziałem – był już chory na serce. Armstrong w czasie koncertu i tuż po nim to byli dwaj różni ludzie: pierwszy – wesoły, pogodny, ożywiony, o potężnej sile głosu i wielkiej skali tonów, jakie wydobywał ze swojej trąbki; drugi – ociężały, wyczerpany, bez siły, o twarzy naznaczonej bruzdami, zgaszonej.
Ktoś, kto opuszcza bezpieczne mury Chartumu i wyrusza na pustynię, musi pamiętać, że czyhają tam na niego groźne pułapki. Burze piaskowe zmieniają ciągle konfigurację krajobrazu i przestawiają znaki orientacyjne, a jeżeli podróżny w wyniku tych niespokojnych poczynań natury zgubi drogę – zginie. Pustynia jest tajemnicza i może budzić lęk. Nikt tam nie wyprawia się samotnie, ponieważ nikt, poza wszystkim, nie jest w stanie zabrać ze sobą tyle wody, żeby pokonać odległość dzielącą jedną studnię od drugiej.
Herodot w swojej podróży po Egipcie, wiedząc, że dookoła jest Sahara, przezornie trzyma się rzeki, zawsze jest blisko Nilu. Pustynia to słoneczny ogień, a ogień to dzikie zwierzę, które może pożreć wszystko: u Egipcjan uchodzi ogień za dzikie zwierzę, które po-chlania wszystko, czego dopadnie, nasycone zaś żerem umiera wraz Z tym, co pochłonęło. I jako przykład podaje, że kiedy król Persów Kambyzes wyprawił się na podbój Egiptu, a potem wyruszył na południe, żeby zająć Etiopię, część swoich wojsk wysłał na wojnę przeciw Ammonianom – ludowi żyjącemu w oazach Sahary. Wojska te, wyruszywszy z Teb, po siedmiu dniach marszu przez pustynię dotarły do miasta o nazwie Oazis. Dalej ślad po tej armii ginie: odtąd nikt inny prócz samych Ammonianów i tych, którzy od nich słyszeli, nie umie nic o niej powiedzieć. Bo ani do Ammonianów nie przybyli, ani też nie wrócili do domu, Sami Ammonianowie tak opowiadają: kiedy z owego Oazis ciągnęli przeciw nim przez piaski, znaleźli się mniej więcej w środku między nimi a Oazis; a gdy właśnie spożyli śniadanie, zawiał w ich stronę wielki i niesamowity wiatr południowy, który niosąc z sobą góry piasku, zasypał ich – i w ten sposób zginęli.