Ale, tłumaczyłem sobie, może tu takie panują zwyczaje? Może nie wypada przystępować od razu do rzeczy? Czytałem już wielokrotnie o tym, że Orient ma inny, bardziej powolny rytm życia, że każda rzecz ma swój czas, że trzeba być spokojnym i nauczyć się cierpliwości, nauczyć się czekać, jakoś wewnętrznie wyciszyć się i znieruchomieć, że Tao ceni nie ruch, ale bezruch, nie działanie, ale bezczynność, i że każdy pośpiech, gorączka i gwałt budzą tu niesmak jako przejawy złego wychowania i braku ogłady.
Także zdawałem sobie sprawę, że jestem tylko pyłkiem wobec takiego ogromu jak Chiny i że ja sam, a także moja praca nie znaczą nic wobec wielkich zadań, jakie stoją tu przed wszystkimi, w tym choćby przed gazetą „Czungkuo", i że muszę odczekać, aż przyjdzie kolej na załatwienie mojej sprawy. Na razie miałem pokój w hotelu, wyżywienie i kolegę Li, który nie opuszcza! mnie ani na chwilę; kiedy byłem w pokoju, siedział w drzwiach swojego pokoju, patrząc na to, co robię.
Siedziałem i czytałem I tom Mao Tse-tunga. Było to zgodne z nakazem chwili, ponieważ wszędzie wisiały czerwone transparenty z hasłem: PILNIE STUDIUJCIE WIEKOPOMNE MYŚLI PRZEWODNICZĄCEGO MAO! Tedy czytałem referat wygłoszony przez Mao w grudniu 1935, na naradzie aktywu partyjnego w Wajaopao, w którym mówca omawia wyniki Wielkiego Marszu, nazywając go „marszem niespotykanym w historii". „W ciągu dwunastu miesięcy, dzień w dzień tropieni i bombardowani z nieba przez dziesiątki samolotów, przerywając okrążenia, znosząc nieprzyjacielskie grupy osłonowe i uchodząc przed pościgiem blisko milionowej armii, pokonując niezliczone trudności i przeszkody – wszyscy kroczyliśmy naprzód; odmierzyliśmy własnymi stopami przeszło dwanaście i pół tysiąca kilometrów, przebyliśmy jedenaście prowincji. Powiedzcie, czy zdarzyły się w historii podobne marsze? Nie, nigdy". Dzięki tej przeprawie, w której armia Mao „pokonywała wysokie łańcuchy gór pokryte wiecznym śniegiem i przebywała bagniste równiny, gdzie przedtem prawie nigdy nie stawała stopa ludzka", nie dała się okrążyć siłom Czang Kai-szeka i mogła potem przejść do kontrofensywy.
Czasem, znużony lekturą Mao, brałem do ręki książkę Czuang-tsy. Czuang-tsy, gorliwy taoista, gardził wszelką doczesnością i jako wzór do naśladowania wskazywał Hu Ju – wielkiego mędrca taoistycznego. Otóż „kiedy Jao – legendarny władca Chin, zaproponował mu objęcie władzy, obmył swoje uszy skalane taką wiadomością i schronił się na odludnej górze K'i-szan". W ogóle dla Czuang-tsy, podobnie jak dla biblijnego Koheleta, świat zewnętrzny jest niczym, jest marnością: „Walcząc lub ulegając światu zewnętrznemu, jak cwałujący koń mkniemy ku końcowi. Czyż to nie jest smutne? A że trudzimy się całe życie i nie oglądamy owoców swojej pracy, czyż też nie jest żałosne?
Ze zmęczeni i wyczerpani, nie mamy gdzie powrócić – czy też nie jest żałosne? Ludzie mówią, że jest nieśmiertelność, ale jaka z niej korzyść? Ciało się rozkłada, a z nim razem i umysł. Czyż to nie jest najbardziej żałosne?".
Czuang-tsy jest pełen wahań, nic nie jest dla niego pewne: „Mowa nie jest tylko wydmuchiwaniem powietrza. Mowa ma coś powiedzieć, ale co ma powiedzieć, nie jest jeszcze bliżej ustalone. Czy rzeczywiście jest coś takiego jak mowa, czy też nie ma niczego podobnego? Czy można ją uważać za różną od szczebiotu ptaków, czy też nie?".
Chciałem spytać kolegę Li, jak Chińczyk interpretowałby te fragmenty, ale wobec trwającej kampanii studiowania mów Mao bałem się, że fragmenty Czuang-tsy zabrzmią zbyt prowokacyjnie, dlatego wybrałem rzecz zupełnie niewinną, o motylu: „Pewnego razu Czuang Czou śniło się, że jest motylem, radosnym motylem, który latał swobodnie, nie wiedząc, że jest Czuang Czou. Nagle zbudził się i znów był rzeczywistym Czuang Czou. I teraz nie wiadomo, czy motyl był snem Czuang Czou, czy też Czuang Czou był snem motyla. A przecież Czuang Czou i motyl stanowczo różnią się od siebie. To się nazywa przemianą istoty".
Poprosiłem kolegę Li, aby mi objaśnił sens tej opowieści. Wysłuchał, uśmiechnął się i dokładnie zanotował. Powiedział, że musi się skonsultować i wtedy da mi odpowiedź.
Ale nigdy nie dał mi odpowiedzi.
Skończyłem I tom i zacząłem tom II Mao Tse-tunga. Jest koniec lat trzydziestych, wojska japońskie okupują już dużą część Chin i ciągle posuwają się w głąb kraju. Dwaj przeciwnicy, Mao Tse-tung i Czang Kai-szek, zawierają taktyczny sojusz, aby stawić opór japońskiemu najeźdźcy. Wojna przeciąga się, okupant jest okrutny, a kraj zniszczony. Zdaniem Mao – najlepszą taktyką w walce z przeważającym wrogiem jest zręczna elastyczność i nieprzerwane nękanie. Ciągle o tym mówi i pisze.
Właśnie czytałem wykład Mao o przewlekłej wojnie z Japonią, wykład, który wygłosił on wiosną 1938 roku w Jenanie, kiedy kolega Li, skończywszy rozmowę telefoniczną w swoim pokoju, odłożył słuchawkę i przyszedł powiedzieć mi, że jutro jedziemy na Wielki Mur. Wielki Mur! Ludzie, żeby go zobaczyć, przyjeżdżają z drugiego krańca ziemi. Jest on przecież jednym z cudów świata. Jest tworem unikalnym, niemal mitycznym i w jakimś sensie niepojętym. Bo Chińczycy budowali ten mur, z przerwami, przez dwa tysiące lat. Zaczęli jeszcze w czasach, kiedy żył Budda i Herodot, a pracowali przy tej budowli jeszcze wówczas, kiedy w Europie tworzą już Leonardo da Vinci, Tycjan i Jan Sebastian Bach.
Różnie podają długość tego muru – od trzech do dziesięciu tysięcy kilometrów. Różnie, ponieważ nie ma jednego Wielkiego Muru -jest ich kilka. I w różnych czasach były one budowane w różnych miejscach i z innego materiału. Wspólne było jedno: co któraś dynastia dochodziła do władzy – zaraz zaczynała budować Wielki Mur. Myśl o wznoszeniu Wielkiego Muru nie opuszczała chińskich dynastów na moment, jeżeli przerywali pracę, to tylko z braku środków, ale natychmiast gdy budżet się poprawiał, wznawiali dzieło.
Chińczycy budowali Wielki Mur, aby bronić się przed najazdami ruchliwych i ekspansywnych koczowniczych plemion mongolskich. Plemiona te wielkimi armiami, tabunami, zagonami nadciągały ze stepów mongolskich, z gór Ałtaju i z pustyni Gobi, atakowały Chińczyków, ciągle zagrażały ich państwu, przerażały widmem rzezi i niewoli.
Ale Wielki Mur był tylko wierzchołkiem góry lodowej, symbolem, znakiem Chin, herbem i tarczą tego kraju, który przez tysiąclecia był państwem murów. Bo Wielki Mur wyznaczał północne granice cesarstwa. Ale mury były również wznoszone między walczącymi królestwami, między regionami i dzielnicami. Broniły miast i wsi, przełęczy i mostów. Ochraniały pałace, budynki rządowe, świątynie i targi. Koszary, posterunki policji i więzienia. Mury otaczały domy prywatne, odgradzały sąsiada od są-siada, rodzinę od rodziny. A jeżeli przyjąć, że Chińczycy nieprzerwanie budowali mury, setki i nawet tysiące lat, jeżeli uwzględnić ich – zawsze wielką – liczebność, ich poświęcenie i ofiarność, ich przykładną dyscyplinę i mrówczą pracowitość, to otrzymamy setki, setki milionów godzin zużytych na budowanie murów, godzin, które w tym biednym kraju można by przecież spożytkować na naukę czytania i zdobywania jakiegoś fachu, na uprawę coraz to nowych pól i hodowlę dorodnego bydła.
Oto gdzie uchodzi energia świata.
Jak nieracjonalnie! Jak bezpożytecznie!
Bo Wielki Mur – a jest to mur-gigant, mur-twierdza, ciągnący się tysiące kilometrów przez bezludne góry i pustkowia, mur-przedmiot dumy i, jak wspomniałem, jeden z cudów świata – jest zarazem dowodem jakiejś ludzkiej słabości i aberracji, jakiegoś straszliwego błędu historii, jakiejś niemożności porozumienia się ludzi w tej części planety, niemożności zwołania okrągłego stołu, aby wspólnie naradzić się, jak by pożytecznie zużyć nagromadzone zasoby ludzkiej energii i rozumu.
Okazało się to mrzonką, bo pierwszy odruch wobec ewentualnych problemów był inny – zbudować mur. Zamknąć się, odgrodzić. Gdyż to, co przychodzi z zewnątrz, STAMTĄD, może być tylko zagrożeniem, zapowiedzią nieszczęścia, zwiastunem zła, ba – złem najprawdziwszym.