Литмир - Электронная Библиотека

– No dość tego – przerwał brutalnie strażnik. – Macie szczęście. Możecie zgłosić się w Ratuszu. Tam szukają robotników do budowy nowego mostu, bo stary już się rozleciał. Dostaniecie jeść i dach nad głową…

… i pchnął j e tak energicznie, że Czarownica zatoczyła się na najbliższy mur.

Ulice Miasteczka były opustoszałe. Chyba nikt dobrowolnie nie opuszczał swych domostw, które dawały złudne poczucie bezpieczeństwa. Jedynie z rzadka jakiś wystraszony przechodzień przemykał pod murami ulic. Domy robiły wrażenie zniszczonych przez upływ czasu i nigdy nie naprawianych. Zza brudnych szyb czasem wyjrzała czyjaś wylękniona twarz, by zaraz zniknąć. Tylko Najeźdźcy przejeżdżali z tupotem na swych wielkich, czarnych koniach, połyskując zbrojami i spoglądając obojętnie na steraną życiem kobietę z wychudzonym chłopcem.

– Coś złego musiało się tu stać i to niedawno – szepnęła Czarownica do swej wychowanki. – Prawdziwe życie w Miasteczkach od dawna nie jest bujne i radosne, spokojne i pracowite, ale nie jest też aż tak wygaszone.

W tej chwili na ulicę wjechał duży oddział Najeźdźców. Nie zsiadając nawet z koni zaczęli bić swymi lancami w drzwi i okna najbliższych domów, aż leciały drzazgi drzewa i kawałki szkła z okiennych szyb.

– Wychodzić! Jazda! Nuże do roboty! – ryczeli nadal tłukąc szyby i kalecząc drzwi.

– Burmistrz nakazał budowę mostu! – krzyczał jeden z Najeźdźców w zdobnej zbroi. – Wszyscy mieszkańcy, wyjąwszy starców i malutkie dzieci, mają stawić się nad rzeką! Kto nie wyjdzie w ciągu pięciu minut, czeka go więzienie!

– Wychodzić! Jazda! Nuże! – darli się jego podwładni, niszcząc w bezsensownej złości zrujnowane już domostwa.

Powoli z najbliższych domów zaczęli wychodzić ludzie kobiety, mężczyźni, starsze dzieci. Wychudzeni, ubrani w byle jakie łachmany, z wyrazem lęku na twarzach, szli, formując się – w miarę jak ich przybywało – w niezgrabny pochód. Czarownica z Panienką dołączyły do nich.

– Hej! Wy! – usłyszały w pewnej chwili. – Nie znam was! Skąd przychodzicie?!

Czarny Najeźdźca w zdobnej zbroi zatrzymał je swoją lancą.

– Ze Wsi, panie – wyszeptała pokornie Czarownica. – Ale tam głodno, bo zima, więc przyszliśmy z moim siostrzeńcem tutaj, szukać pracy, jadła i dachu nad głową…

– Dobrzeście trafili! – zaśmiał się Czarny. – Od wczoraj dwadzieścia domów straciło swych właścicieli, możecie sobie zająć, który chcecie, bo moi żołnierze i tak już je wyszabrowali!

Czarownica z Panienką znowu wtopiły się w tłum, który milcząc kornie, z ponurym lękiem zmierzał w dół Miasteczka, w stronę rzeki.

– Co tu się stało? – spytała szeptem Czarownica najbliższego sąsiada. Ten spojrzał na nią podejrzliwie spod spuszczonych powiek i nie odparł ani słowa.

– Dobra kobieto, co tu się stało? – ponowiła Czarownica pytanie, kierując je tym razem do młodej jeszcze i nie zniszczonej, choć wychudzonej nadmiernie kobiety.

– Dwadzieścia najbardziej szanowanych w Miasteczku rodzin oddało wczoraj swoje głowy pod topór – wyszeptała zapytana.

– Za co?

– Nie wiem. Lepiej nic nie wiedzieć. Zapamiętaj to sobie odparła Kobieta, rozglądając się dokoła niespokojnie, ale po chwili dodała szeptem: – Śpiewali nocami Pieśń Jedyną. A może nie śpiewali? Kto ich tam wie? Może o n i chcieli kogoś ściąć, to ścięli? Lepiej nie wypytuj nikogo, bo nigdy nie wiadomo, z kim rozmawiasz. Nie wiadomo, kto potajemnie służy Najeźdźcy choćby za kromkę chleba. I nie można ich o to winić, bo dzieci głodne, a chleba stale za mało. Wydzielają po pięć kromek dla każdego kto pracuje, ale gdy masz w domu malutkie dzieci lub starych rodziców, to nie wystarczy, a dla nich przydziału nie ma.

Kobieta zamilkła. Po chwili już było słychać tylko szuranie nóg idących o brukową kostkę. Panienka, idąc karnie w tym tłumie, czuła, jak z gniewu lodowacieją jej stopy i ręce, a cała krew napływa do głowy. W wyobraźni już widziała, jak przemienia wszystkich Najeźdźców w bezradne, ohydne robaki, które ten upodlony tłum niewolników rozdeptuje, a potem ona, Panienka, stwarza całe potężne góry chleba, by nakarmić głodnych.

– … nie. Tego nie umiem. Nie umiem stwarzać chleba i wątpię, by można go było tworzyć magią – szepnęła sama do siebie. – Chyba chleb można tworzyć tylko pracą. Prawdziwy chleb.

I przypomniała sobie, jak kolejne jej Opiekunki, Czarownice, wyjmowały ze swych przepastnych worków nieskończone zda się ilości suszonego mięsa i chleba, ale po ich zjedzeniu Panienka bardzo szybko znowu czuła się głodna. Był to bowiem magiczny chleb i magiczne mięso, pozornie sycące, żeby można było jakoś oszukać głód. I dlatego zawsze trzeba było w końcu iść do Wsi po prawdziwe jedzenie.

– Nawet gdybym jednego czy choćby i pięciu Najeźdźców przeobraziła w coś ohydnego i bezradnego wobec tłumu, to pozostali i tak zdążyliby mnie zabić – westchnęła w duchu, myśląc bezsilnie, że jednak magia to nie wszystko, magia to bardzo mało.

– … a jeżeli nie magia, to co jest w stanie pomóc tym ludziom? Co lub kto? Chyba nic i nikt – dokończyła w duchu swej myśli. Idąca obok Czarownica obserwowała ją i nagle Panience wydało się, że jej myśli są dla jej Opiekunek całkiem nagie, widoczne jak na dłoni i że Czarownica – mimo tej ponurej sytuacji – uśmiecha się skrycie, sama do siebie. I Panienkę ogarnęła na moment szalona wściekłość – wściekłość osoby bezradnej wobec Najeźdźców, ale bezradnej też wobec swych Opiekunek. Lecz zaraz stłumiła to uczucie.

Nad rzeką spoczywały ogromne głazy i stosy drewna. Po chwili wszyscy nosili je w pocie czoła w stronę rozpoczętej już budowy. Co jakiś czas głazy wypadały z rąk utrudzonych i słabych ludzi, a wtedy nad ich głowami świstał bat Najeźdźcy. Dziesięć godzin trwała ta zdająca się nie mieć końca mozolna robota. Dłonie Panienki – mające do tej pory do czynienia jedynie z kwiatami, gałązkami drzew i kłębuszkami wełny – byty poranione do krwi. Jej plecy znaczyła jedna gruba, krwawa pręga od uderzenia batem, które przyjęła z zaciśniętymi zębami, pod surowym, nakazującym milczenie spojrzeniem Opiekunki.

Gdy późnym wieczorem w cudzym i ponurym domu Panienka z jękiem opadła na prymitywne i brudne legowisko jej żal nad samą sobą skierował się nie do kogo innego, tylko do Czarownicy.

– Nie widziałam w twych oczach nawet iskierki współczucia dla mojego losu! – krzyknęła z gniewem. – Ani jedna łza nie spłynęła z twych oczu, gdy ten potwór uderzył mnie batem!

– W moich oczach nie ma iskierki współczucia dla ciebie, jest za to całe wielkie morze żalu. Lecz nie jest to żal nad twoim losem, lecz nad losem tych nieszczęśników odparła oschle Czarownica. – Oni tak żyją od lat, dzień po dniu, przymierając głodem, pracując ponad ludzkie siły, batożeni, osadzani w więzieniach, skazywani na śmierć. Ty spędziłaś wśród nich raptem dziesięć godzin!

I Panienka, wbrew swojej woli, zawstydziła się. Milczenie zapadło w mrocznej, biednej izbie, gdzie po kątach jeszcze ciągle znajdowały się ubrania i sprzęty jej poprzednich, od wczoraj dopiero martwych mieszkańców.

– Dlaczego oni się nie buntują? – spytała Panienka. – Jest ich przecież więcej niż Najeźdźców!

– Tak, ale nie mają żadnej broni, są słabi, głodni, a lata niewoli i widok umierających braci i sióstr pozbawił ich woli buntu. Myślą już tylko o tym, żeby jakoś przeżyć. Niektórzy za niewielką poprawę losu gotowi są sprzedać swoich przyjaciół, a nawet rodzinę. I tylko raz na jakiś czas pojawia się ktoś, kto nawołuje do buntu, w kim jeszcze drzemie odwaga i godność, ale jego ponury los – śmierć z ręki Najeźdźców odstrasza innych.

– Po co mnie tu przyprowadziłaś? – wyszeptała po chwili Panienka.

– Żebyś na własnej skórze doświadczyła, jak żyją mieszkańcy dawnego Wielkiego Królestwa.

– Czy muszę tego doświadczyć?

– Musisz. Po prostu musisz – odparła Czarownica. – Tego nie wystarczy wiedzieć. To trzeba czuć. Cóż z tego, że opowiadałam ci o ciężkim losie twych współrodaków? Dopiero dziś wiesz naprawdę, jak bardzo jest on ciężki. A teraz śpij, bo jutro znowu, skoro świt, czeka nas mordercza praca nad rzeką.

25
{"b":"100385","o":1}