II
Geralt pochylił się, sprawdził naprawiony kabłąk strzemienia, dopasował pachnące nowiutką skórą puślisko, sztywne jeszcze i oporne w klamrze. Poprawił popręg, sakwy i zrolowaną za siodłem derkę, przytroczony do niej srebrny miecz. Nenneke stała obok nieruchomo, skrzyżowawszy ręce na piersi.
Zbliżył się Jaskier, prowadząc swego karogniadego wałacha.
— Dzięki za gościnę, czcigodna — powiedział poważnie. - I nie złość się już na mnie. Przecież ja i tak wiem, że mnie lubisz.
— Owszem — zgodziła się Nenneke bez uśmiechu. - Lubię cię, bęcwale, choć sama nie wiem, dlaczego. Bywaj.
— Do zobaczenia, Nenneke.
— Do zobaczenia, Geralt. Uważaj na siebie. Wiedźmin uśmiechnął się cierpko.
— Wolę uważać na innych. To się lepiej sprawdza, na dłuższą metę.
Ze świątyni, spomiędzy oplecionych bluszczem kolumn, wyszła Iola w towarzystwie dwóch młodszych adeptek. Niosła kuferek wiedźmina. Niezręcznie unikała jego wzroku, zakłopotany uśmiech mieszał się z rumieńcem na jej piegowatej, pucołowatej buzi, tworząc wdzięczną kompozycję. Towarzyszące jej adeptki nie kryły znaczących spojrzeń i z trudem powstrzymywały się, by nie chichotać.
— Na Wielką Melitele — westchnęła Nenneke. - Cały orszak pożegnalny. Weź kuferek, Geralt. Uzupełniłam twoje eliksiry, masz wszystko, czego brakowało. I to lekarstwo, wiesz które. Bierz regularnie przez dwa tygodnie. Nie zapomnij. To ważne.
— Nie zapomnę. Dzięki, Iola.
Dziewczyna spuściła głowę, podała mu kuferek. Tak bardzo chciała coś powiedzieć. Nie miała pojęcia, co należało powiedzieć, jakich słów należało użyć. Nie wiedziała, co powiedziałaby, gdyby mogła. Nie wiedziała. I pragnęła.
Ich ręce zetknęły się.
Krew. Krew. Krew. Kości jak białe połamane patyczki. Ścięgna jak białawe powrozy eksplodujące spod pękającej skóry ciętej przez wielkie, najeżone kolcami łapy i ostre zęby. Obrzydliwy odgłos dartego ciała i krzyk — bezwstydny i przerażający w swoim bezwstydzie. W bezwstydzie końca. Śmierci. Krew i krzyk. Krzyk. Krew. Krzyk…
— Iola!!!
Nenneke, z szybkością niebywałą przy jej tuszy, przypadła do lezącej na ziemi, wyprężonej, dygoczącej w konwulsjach dziewczyny, przytrzymała ją za ramię i włosy. Jedna z adeptek stała jak porażona, druga, bystrzejsza, uklękła na nogach Ioli. Iola wygięła się w łuk, otwierając usta w bezgłośnym, niemym wrzasku.
— Iola! — krzyczała Nenneke. - Iola! Mów! Mów, dziecko! Mów!
Dziewczyna wyprężyła się jeszcze silniej, zagryzła, zacisnęła szczęki, cienka strużka krwi popłynęła jej po policzku. Nenneke, czerwieniejąc z wysiłku, krzyknęła coś, czego wiedźmin nie zrozumiał, ale jego medalion targnął karkiem tak, że odruchowo się schylił, zgiął przyciśnięty niewidzialnym ciężarem.
Iola znieruchomiała.
Jaskier, blady jak płótno, westchnął głośno. Nenneke uniosła się na kolana, wstała z wysiłkiem.
— Zabierzcie ją — powiedziała do adeptek. Było już ich więcej, zbiegły się, poważne, przerażone i milczące.
— Weźcie ją — powtórzyła kapłanka. - Ostrożnie. I nie zostawiajcie jej samej. Zaraz przyjdę.
Odwróciła się do Geralta. Wiedźmin stał nieruchomo, mnąc wodze w spotniałej dłoni.
— Geralt… Iola…
— Nic nie mów, Nenneke.
— Ja też to widziałam… Przez chwilę. Geralt, nie jedź.
— Muszę.
— Ty widziałeś… widziałeś to?
— Tak. Nie pierwszy raz.
— I co?
— Nie ma sensu oglądać się za siebie.
— Nie jedź, proszę.
— Muszę. Zajmij się Iolą. Do zobaczenia, Nenneke. Kapłanka wolno pokręciła głową, pociągnęła nosem i starła nadgarstkiem łzę ostrym, gwałtownym ruchem.
- Żegnaj — szepnęła nie patrząc mu w oczy.