Nie krzyknęła. Padając na kolano i na bok puściła miecz, wpiła obie dłonie w przecięte udo. Spomiędzy palców krew zatętniła jasnym strumieniem na ozdobny pas, na łosiowe buty, na brudny bruk. Tłum wciśnięty w uliczki zafalował i zakrzyczał.
Geralt schował miecz.
— Nie odchodź… - jęknęła zwijając się w kłębek. Nie odpowiedział.
— Zimno… mi…
Nie odpowiedział. Renfri jęknęła znowu, kuląc się jeszcze bardziej. Krew wartkimi strumyczkami wypełniała jamki między kamieniami.
— Geralt… Obejmij mnie…
Nie odpowiedział.
Odwróciła głowę i znieruchomiała z policzkiem na bruku. Sztylet o bardzo wąskim ostrzu, do tej pory skrywany pod ciałem, wyśliznął się z jej martwiejących palców.
Po chwili będącej wiecznością wiedźmin uniósł głowę na odgłos stukającej o bruk różdżki Stregobora. Czarodziej zbliżał się pospiesznie, wymijając trupy.
— Ale jatki — zasapał. - Widziałem, Geralt, wszystko widziałem w krysztale…
Podszedł bliżej, pochylił się. W powłóczystej czarnej szacie, wsparty na posochu, wyglądał staro, bardzo staro.
— Wierzyć się nie chce — pokręcił głową. - Dzierzba, całkiem nieżywa.
Geralt nie odpowiedział.
— No, Geralt — czarodziej wyprostował się. - Idź po wózek. Weźmiemy ją do wieży. Trzeba zrobić sekcję.
Spojrzał na wiedźmina, nie doczekawszy się odpowiedzi schylił się nad ciałem.
Ktoś, kogo wiedźmin nie znał, sięgnął do rękojeści miecza, wydobył go bardzo szybko.
— Dotknij jej tylko, czarowniku — powiedział ktoś, kogo wiedźmin nie znał. - Tylko jej dotknij, a twoja głowa poleci na bruk.
— Co ty, Geralt, oszalałeś? Jesteś ranny, w szoku! Sekcja to jedyny sposób, żeby stwierdzić…
— Nie dotykaj jej!
Stregobor, widząc wznoszoną klingę, odskoczył, machnął laską.
— Dobrze! — krzyknął. - Jak chcesz! Ale nigdy nie będziesz wiedział! Nigdy nie będziesz miał pewności! Nigdy, słyszysz, wiedźminie?
— Precz.
— Jak chcesz — czarodziej odwrócił się, uderzył poso- chem o bruk. - Wracam do Koviru, nie zostanę ani dnia dłużej w tej dziurze. Chodź ze mną, nie zostawaj tu. Ci ludzie niczego nie wiedzą, widzieli tylko, jak zabijasz. A ty paskudnie zabijasz, Geralt. No, idziesz?
Geralt nie odpowiedział, nawet nie patrzył na niego. Schował miecz. Stregobor wzruszył ramionami, odszedł szparkim krokiem, rytmicznie postukując laską.
Z tłumu poleciał kamień, dźwięknął o bruk. Za nim drugi, przelatując tuż nad ramieniem Geralta. Wiedźmin, wyprostowany, uniósł obie dłonie, wykonał nimi szybki gest. Tłum zaszumiał, kamienie poleciały gęściej, ale Znak odpychał je na boki — mijały cel chroniony niewidzialnym obłym pancerzem.
— Dość!!! - ryknął Caldemeyn. - Koniec z tym, psiamać!
Tłum zahuczał jak fala przyboju, ale kamienie przestały lecieć. Wiedźmin stał nieruchomo. Wójt zbliżył się do niego.
— Czy to — rzekł wskazując szerokim gestem na rozrzucone po placyku nieruchome ciała — już wszystko? Tak wygląda mniejsze zło, które wybrałeś? Czy już załatwiłeś, co uważałeś za konieczne?
— Tak — odpowiedział Geralt z wysiłkiem, nie od razu.
— Twoja rana jest poważna?
— Nie.
— W takim razie zabieraj się stąd.
— Tak — powiedział wiedźmin. Stał jeszcze chwilę, unikając wzroku wójta. Potem odwrócił się wolno, bardzo wolno.
— Geralt.
Wiedźmin obejrzał się.
— Nie wracaj tu nigdy — powiedział Caldemeyn. - Nigdy.
GŁOS ROZSĄDKU 4
— Porozmawiajmy, Iola.
Potrzebuję tej rozmowy. Mówią, że milczenie jest złotem. Może. Nie wiem, czy jest aż tyle warte. W każdym razie, ma swoją cenę. Trzeba za nie płacić.
Tobie jest łatwiej, tak, nie zaprzeczaj. Ty przecież milczysz z wyboru, ty z milczenia uczyniłaś ofiarę dla twojej bogini. Nie wierzę w Melitele, nie wierzę też w istnienie innych bogów, ale cenię twój wybór, twoją ofiarę, cenię i szanuję to, w co wierzysz. Bo twoja wiara i poświęcenie, cena milczenia, jaką płacisz, uczynią cię lepszą, bardziej wartościową istotą. A przynajmniej mogą cię taką uczynić. A moja niewiara nie może nic. Jest bezsilna.
Pytasz, w co w takim razie wierzę?
Wierzę w miecz.
Jak widzisz, noszę dwa. Każdy wiedźmin ma dwa miecze. Nieżyczliwi mawiają, że ten srebrny jest na potwory, a ten z żelaza na ludzi. To oczywiście nieprawda. Są potwory, które można ugodzić wyłącznie srebrnym ostrzem, ale istnieją i takie, dla których zabójcze jest żelazo. Nie, Iola, nie każde żelazo, ale wyłącznie to, które pochodzi z meteorytu. Pytasz, co to meteoryt? To spadająca gwiazda. Widziałaś pewnie nieraz spadającą gwiazdę, krótką, świetlistą smugę na nocnym niebie. Widząc ją, wypowiadałaś zapewne jakieś życzenie, może był to dla ciebie kolejny powód, by wierzyć w bogów. Dla mnie meteoryt jest tylko kawałem metalu, który spadając zarywa się w ziemię. Metalu, z którego można zrobić miecz.
Możesz, oczywiście, że możesz, wziąć mój miecz do ręki. Widzisz, jaki jest lekki? Nawet ty unosisz go bez trudu. Nie! Nie dotykaj ostrza, skaleczysz się. Jest ostrzejsze niż brzytwa. Musi takie być.
O tak, ćwiczę często. W każdej wolnej chwili. Nie wolno mi wyjść z wprawy. Tutaj, w najdalszy zakątek świątynnego parku, też przyszedłem, by się rozruszać, by wypalić z mięśni to paskudne, wredne drętwienie, które mnie opada, to krążące we mnie zimno. A ty mnie tu odnalazłaś. Zabawne, przez kilka dni to ja próbowałem odnaleźć ciebie. Rozglądałem się za tobą. Chciałem…
Potrzebuję tej rozmowy, Iola. Usiądźmy, porozmawiajmy chwilę.
Ty mnie przecież w ogóle nie znasz, Iola.
Nazywam się Geralt. Geralt z… Nie. Tylko Geralt. Geralt znikąd. Jestem wiedźminem.
Mój dom, to Kaer Morhen, Wiedźmińskie Siedliszcze. Stamtąd pochodzę. Jest… Była taka warownia. Niewiele z niej zostało.
Kaer Morhen… Tam produkowało się takich jak ja. Już się tego nie robi, a w Kaer Morhen już nikt nie mieszka. Nikt oprócz Vesemira. Pytasz, kim jest Vesemir? Jest moim ojcem. Dlaczego spoglądasz na mnie ze zdumieniem? Co w tym dziwnego? Każdy ma jakiegoś ojca. Moim jest Vesemir. A że nie jest moim prawdziwym ojcem, cóż z tego? Prawdziwego nie znałem, matki też nie. Nie wiem nawet, czy żyją. I w gruncie rzeczy niewiele mnie to obchodzi.
Tak, Kaer Morhen… Przeszedłem tam zwykłą mutację. Próba Traw, a potem to co zwykle. Hormony, zioła, zakażenie wirusem. I od nowa. I jeszcze raz. Do skutku. Podobno zniosłem Zmiany nad podziw dobrze, chorowałem bardzo krótko. Uznano mnie więc za niezwykle odpornego gówniarza i wybrano do pewnych dalszych, bardziej skomplikowanych… eksperymentów. Z tym było gorzej. Znacznie gorzej. Ale, jak widzisz, przeżyłem. Jako jedyny z tych, których do owych eksperymentów wybrano. Od tamtego czasu mam białe włosy. Pełny zanik pigmentu. Jak to się mówi — skutek uboczny. Drobiazg. Mało przeszkadza.
Potem uczono mnie różnych rzeczy. Dość długo. Aż wreszcie nadszedł dzień, w którym opuściłem Kaer Mor-hen i ruszyłem na szlak. Miałem już mój medalion, o, właśnie ten. Znak Szkoły Wilka. Miałem też dwa miecze:
srebrny i żelazny. Oprócz mieczy niosłem jeszcze z sobą przekonanie, zapał, motywację i… wiarę. Wiarę w to, że jestem potrzebny i pożyteczny. Bo świat, Iola, miał jakoby być pełen potworów i bestii, a moim zadaniem było chronić tych, którym owe bestie zagrażały. Gdy wyruszałem z Kaer Morhen, marzyłem o spotkaniu z moim pierwszym potworem, nie mogłem doczekać się chwili, gdy stanę z nim oko w oko. I doczekałem się.
Mój pierwszy potwór, Iola, był łysy i miał wyjątkowo brzydkie, popsute zęby. Napotkałem go na gościńcu, gdzie do spółki z koleżkami potworami, maruderami z jakiejś armii zatrzymał chłopski wóz i wyciągnął z tego wozu dziewczynkę, może trzynastoletnia, a może nawet nie. Koleżkowie trzymali ojca dziewczynki, a łysy zdzierał z niej sukienkę i wrzeszczał, że nadszedł czas, by poznała, co to takiego prawdziwy mężczyzna. Podjechałem, zsiadłem i powiedziałem łysemu, że dla niego również nadszedł taki czas. Wydawało mi się to szalenie dowcipne. Łysy puścił smarkulę i rzucił się na mnie z toporem. Był bardzo powolny, ale wytrzymały. Uderzyłem go dwa razy, dopiero wtedy upadł. To nie były specjalnie czyste cięcia, ale bardzo, powiedziałbym, spektakularne, takie, że koleżkowie łysego uciekli, widząc, co wiedźmiński miecz może zrobić z człowieka…