Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Napluć mi na prawo, na wójta i na jego pomoc! — wybuchnął Stregobor. - Nie potrzebuję obrony, chcę, byś ją zabił! Do tej wieży nie wejdzie nikt, jestem tu zupełnie bezpieczny. Ale co mi z tego, nie mam zamiaru siedzieć tu do końca swoich dni. Dzierzba nie zrezygnuje, póki żyje, wiem to. Mam siedzieć w tej wieży i czekać na śmierć?

— One siedziały. Wiesz co, magiku? Trzeba było zostawić polowanie na dziewczęta innym, potężniejszym czarodziejom, trzeba było przewidzieć konsekwencje.

— Proszę cię, Geralt.

— Nie, Stregobor.

Czarnoksiężnik milczał. Nieprawdziwe słońce na nieprawdziwym niebie nie przesunęło się w kierunku zenitu, ale wiedźmin wiedział, że w Blaviken już zmierzcha. Poczuł głód.

— Geralt — powiedział Stregobor — kiedy słuchaliśmy Eltibalda, wielu z nas miało wątpliwości. Ale postanowiliśmy wybrać mniejsze zło. Teraz ja ciebie proszę o podobny wybór.

— Zło to zło, Stregoborze — rzekł poważnie wiedźmin wstając. - Mniejsze, większe, średnie, wszystko jedno, proporcje są umowne a granice zatarte. Nie jestem świątobliwym pustelnikiem, nie samo dobro czyniłem w życiu. Ale jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale. Czas na mnie. Zobaczy- my się jutro.

— Może — powiedział czarodziej. - Jeżeli zdążysz.

III

W "Złotym Dworze", reprezentacyjnym zajeździe miasteczka, było ludno i gwarno. Goście, miejscowi i przyjezdni, zajęci byli w większości czynnościami typowymi dla nacji lub profesji. Poważni kupcy kłócili się z krasno-ludami o ceny towarów i oprocentowanie kredytu. Mniej poważni kupcy szczypali w tyłki dziewczęta roznoszące piwo i kapustę z grochem. Lokalni przygłupkowie udawali dobrze poinformowanych. Dziewki starały się podobać mającym pieniądze, równocześnie zniechęcając nie mających. Woźnice i rybacy pili tak, jak gdyby od jutra miano wydać zakaz uprawy chmielu. Żeglarze śpiewali piosenkę sławiącą morskie fale, odwagę kapitanów i wdzięki syren, te ostatnie malowniczo i w szczegółach.

— Wytęż pamięć, Setniku — rzekł Caldemeyn do karczmarza, przechylając się przez kontuar, by być słyszanym poprzez harmider. - Sześciu chłopa i dziewucha, czarno odziani w skórę nabijaną srebrem, novigradzką modą. Widziałem ich na rogatkach. Zatrzymali się u ciebie czy "Pod Tuńczykiem"?

Karczmarz zmarszczył wypukłe czoło, wycierając kufel w pasiasty fartuch.

— Tu, wójcie — powiedział wreszcie. - Prawili, że na jarmark przyjechali, a wszyscy przy mieczach, nawet dziewka. Czarno, jak rzekliście, odziani.

— Ano — kiwnął głową wójt. - Gdzie oni teraz? Tu ich nie widzę.

— We mniejszym alkierzu. Złotem płacili.

— Pójdę sam — powiedział Geralt. - Nie ma co robić z tego sprawy urzędowej, przynajmniej na razie, wobec nich wszystkich. Przyprowadzę ją tutaj.

— Może i dobrze. Ale uważaj, nie chcę tu awantury.

— Będę uważał.

Piosenka żeglarzy, sądząc po rosnącym nasyceniu plugawymi słowami, zmierzała do wielkiego finału. Geralt uchylił kotarę zasłaniającą wejście do alkierza, sztywną i lepką od brudu.

Przy stole w alkierzu siedziało sześciu mężczyzn. Tej, której się spodziewał, nie było wśród nich.

— Czego? — wrzasnął ten, który dostrzegł go pierwszy,

łysawy, z twarzą zniekształconą blizną biegnącą przez lewą brew, nasadę nosa i prawy policzek.

— Chcę się widzieć z Dzierzbą.

Od stołu wstały dwie jednakowe postacie o identycznych nieruchomych twarzach, jasnych zmierzwionych włosach sięgających ramion, w identycznych obcisłych strojach z czarnej skóry lśniących od srebrnych ozdób. Jednakowymi ruchami bliźniacy podnieśli z ławy jednakowe miecze.

— Spokój, Vyr. Siadaj, Nimir — powiedział człowiek z blizną, opierając łokcie na stole. - Z kim, mówisz, chcesz się widzieć, bracie? Kto to jest Dzierzba?

— Wiesz dobrze, o kogo mi chodzi.

— Co to za jeden? — spytał półnagi osiłek, spocony, przepasany na krzyż pasami, z kolczastymi ochraniaczami na przedramionach. - Znasz go, Nohorn?

— Nie znam — powiedział człowiek z blizną.

— To jakiś albinos — zachichotał szczupły ciemnowłosy mężczyzna siedzący obok Nohoma. Delikatne rysy, wielkie czarne oczy i szpiczaste zakończone uszy nieomylnie zdradzały półkrwi elfa. - Albinos, mutant, wybryk natury. Że też takim pozwala się wchodzić do szynków między porządnych ludzi.

— Ja go już gdzieś widziałem — powiedział krępy, ogorzały typ z włosami zaplecionymi w warkocz, mierząc Ge- raita złym spojrzeniem zmrużonych oczu.

— Nieważne, gdzie go widziałeś, Tavik — powiedział

Nohorn. - Słuchaj no, bracie. Civril przed chwilą strasznie cię obraził. Nie wyzwiesz go? Taki nudny wieczór.

— Nie — rzekł spokojnie wiedźmin.

— A mnie, jeśli wyleję ci na łeb tę rybią polewkę, wyzwiesz? — zarechotał goły do pasa.

— Spokój, Piętnastka — rzekł Nohorn. - Powiedział, że nie, to nie. Na razie. No, bracie, mów, co masz do powiedzenia i wynoś się. Masz okazję sam się wynieść. Nie skorzystasz, to wyniesie cię obsługa.

— Tobie nie mam nic do powiedzenia. Chcę się widzieć z Dzierzbą. Z Renfri.

— Słyszeliście, chłopcy? — Nohom rozejrzał się po komr panach. - On chce się widzieć z Renfri. A w jakimże to celu, bracie, można wiedzieć?

— Nie można.

Nohorn podniósł głowę i popatrzył na bliźniaków, ci zaś postąpili krok do przodu, brzęcząc srebrnymi klamerkami wysokich butów.

— Wiem — powiedział nagle ten z. warkoczem. - Już wiem, gdzie go widziałem!

— Co tam mamlesz, Tavik?

— Przed domem wójta. Przywiózł jakiegoś smoka na handel, takie skrzyżowanie pająka z krokodylem. Ludzie gadali, że to wiedźmin.

— Co to takiego jest, wiedźmin? — spytał ten goły, Piętnastka. - Hę? Civril?

— Najemny czarownik — powiedział półelf. - Kuglarz za garść srebrników. Mówiłem, wybryk natury. Obraza praw ludzkich i boskich. Takich powinno się palić.

— Nie lubimy czarowników — zazgrzytał Tavik, nie odrywając od Geralta zmrużonych ślepi. - Coś mi się zdaje, Civril, że będziemy mieli w tej dziurze więcej roboty, niż myśleliśmy. Tu ich jest więcej niż jeden, a wiadomo, że oni trzymają się razem.

— Ciągnie swój do swego — uśmiechnął się złośliwie mieszaniec. - Że też ziemia nosi takich jak ty. Kto was płodzi, dziwolągi?

— Więcej tolerancji, jeśli łaska — rzekł spokojnie Geralt. - Twoja matka, jak widzę, musiała dostatecznie często chodzić sama po lesie, byś miał powody zastanawiać się nad własnym pochodzeniem.

— Możliwe — odpowiedział półelf, nie przestając się uśmiechać. - Ale ja przynajmniej znałem moją matkę. Ty jako wiedźmin nie możesz tego powiedzieć o sobie.

Geralt pobladł lekko i zacisnął wargi. Nohorn, którego uwadze to nie uszło, zaśmiał się gromko.

— No, bracie, takiej obrazy nie możesz puścić płazem. To, co masz na grzbiecie, wygląda na miecz. Więc jak? Wyjdziecie z Civrilem na dwór? Wieczór taki nudny. Wiedźmin nie zareagował.

— Zasrany tchórz — parsknął Tavik.

— Co on mówił o matce Civrila? — ciągnął 'monotonnie Nohorn, opierając podbródek na splecionych dłoniach. - Coś strasznie obrzydliwego, jak zrozumiałem. Że się puszczała, czy jakoś tak. Hej, Piętnastka, czy wypada słuchać, jak jakiś przybłęda obraża matkę kompana? Matka, taka jej mać, to świętość!

Piętnastka wstał ochoczo, odpiął miecz, cisnął na stół. Wypiął pierś, poprawił najeżone srebrnymi ćwiekami ochraniacze na przedramionach, splunął i postąpił krok do przodu.

— Jeżeli masz jakieś wątpliwości — powiedział Nohom — to Piętnastka właśnie wyzywa cię do walki na pięści. Mówiłem, że cię stąd wyniosą. Zróbcie miejsce.

Piętnastka zbliżył się, unosząc pięści. Geralt położył dłoń na rękojeści miecza.

— Uważaj — powiedział. - Jeszcze krok, a będziesz szukał swojej ręki na podłodze.

Nohorn i Tavik zerwali się, łapiąc za miecze. Milczący bliźniacy dobyli swoich jednakowymi ruchami. Piętnastka cofnął się. Nie poruszył się jedynie Civril.

21
{"b":"100373","o":1}