Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Milczał. Yennefer stała przed nim, uśmiechając się i bawiąc przypiętą do aksamitki gwiazdą z obsydianu skrzącą się od brylancików.

— Już w sypialni Beau — ciągnęła — po wymianie kilku słów wiedziałam, jaki jesteś. I wiedziałam, w jakiej monecie zażądam od ciebie zapłaty. Moje rachunki w Rinde mógłby wyrównać każdy, choćby Chireadan. Ale zrobisz to ty, bo musisz zapłacić. Za udawaną hardość, za zimny wzrok, za oczy łowiące każdy szczegół, za kamienną twarz, za sarkastyczny ton. Za mniemanie, że możesz stać twarzą w twarz z Yennefer z Vengerbergu i uważać ją za pełną samouwielbienia arogantkę, za wyrachowaną wiedźmę, a jednocześnie wytrzeszczać oczy na jej namydlone cycki. Płać, Geralcie z Rivii!

Chwyciła go oburącz za włosy i gwałtownie pocałowała w usta, wpiła się w nie jak wampir. Medalion na szyi zadygotał, Geralt miał wrażenie, że łańcuszek kurczy się i zaciska jak garota. W jego głowie coś rozbłysło, w uszach zaczęło straszliwie szumieć. Przestał widzieć fiołkowe oczy czarodziejki, zapadł w ciemność.

Klęczał. Yennefer mówiła do niego łagodnym, miękkim głosem.

— Zapamiętałeś?

— Tak, pani.

To był jego własny głos.

— Idź zatem i wykonaj moje polecenia.

— Na rozkaz, pani.

— Możesz pocałować mnie w rękę.

— Dzięki, pani.

Poczuł, że zbliża się do niej na kolanach. W głowie brzęczało dziesięć tysięcy pszczół. Jej dłoń pachniała bzem i agrestem. Bzem i agrestem… Bzem i agrestem… Błysk. Ciemność.

Balustrada, schody. Twarz Chireadana.

— Geralt! Co z tobą? Geralt, dokąd?

— Muszę… - Jego własny głos. - Muszę iść…

— Bogowie! Spójrzcie na jego oczy! Twarz Vratimira, wykrzywiona przerażeniem. Twarz Errdila. I głos Chireadana.

— Nie! Errdil, nie! Nie dotykajcie go i nie próbujcie zatrzymać! Z drogi, Errdil! Zejdź mu z drogi!

Zapach bzu i agrestu. Bzu i agrestu…

Drzwi. Eksplozja słońca. Gorąco. Parno. Zapach bzu i agrestu. Będzie burza, pomyślał.

I była to ostatnia jego trzeźwa myśl.

VI

Ciemność. Zapach…

Zapach? Nie, odór. Smród uryny, zgniłej słomy i mokrych łachmanów. Smród kopcącej pochodni zatkniętej w żelazny uchwyt osadzony w ścianie z nierównych kamiennych bloków. Rzucany przez pochodnię cień, cień na pokrytym słomą klepisku…

Cień kraty.

Wiedźmin zaklął.

— Nareszcie. - Poczuł, jak ktoś unosi go, opiera plecami o zawiłgły mur. - Już się zaczynałem martwić, że tak długo nie przytomniejesz.

— Chireadan? Gdzie… Cholera, głowa mi pęka… Gdzie my jesteśmy?

— A jak ci się wydaje?

Gerałt przetarł twarz, rozejrzał się. Pod przeciwległą ścianą siedziało trzech oberwańców. Widział ich niewyraźnie, siedzieli w miejscu najbardziej oddalonym od światła pochodni, w zupełnych niemal ciemnościach. Pod kratą oddzielającą ich od oświetlonego korytarza przycupnęło coś, co jedynie z pozoru było kupą łachmanów. W rzeczywistości był to chuderlawy staruszek z nosem jak bociani dziób. Długość poskręcanych w strąki włosów i stan odzieży, świadczyły, że nie przebywa tu od wczoraj.

— Wsadzili nas do lochu — stwierdził ponuro.

— Cieszy mnie — rzekł elf — że odzyskałeś zdolność wyciągania logicznych wniosków.

— Cholera jasna… A Jaskier? Jak długo tu siedzimy? Ile czasu minęło od…

— Nie wiem. Tak jak i ty, byłem bez zmysłów, gdy mnie tu wrzucano. - Chireadan podgarnął słomę, usiadł wygodniej. - Czy to ważne?

— Jeszcze jak, psiakrew. Yennefer… I Jaskier. Jaskier jest tam, z nią, a ona planuje… Hej, wy tam! Jak dawno temu nas tu zamknięto?

Oberwańcy poszeptali między sobą. Żaden nie odpowiedział.

— Ogłuchliście? — Geralt splunął, wciąż nie mogąc pozbyć się metalicznego posmaku z ust. - Pytam, jaka jest teraz pora dnia? Czy nocy? Chyba wiecie, kiedy przynoszą wam żarcie?

Oberwańcy pomruczeli znowu, pochrząkali.

— Wielmożni — rzekł wreszcie jeden. - Ostawcie nas w pokoju i nie gadajcie do nas, miłości prosim. Myśmy są porządni złodzieje, nie jacyś polityczni. Myśmy się na władzę nie zamachiwali. Myśmy ino kradli.

— Ano — powiedział drugi. - Wy macie swój kącik, my swój. I niech każdy swego pilnuje.

Chireadan parsknął. Wiedźmin splunął.

— Tak ono i jest — zamamlał zarośnięty staruszek z długim nosem. - Każdy w turmie swego kąta pilnuje i ze swymi trzyma.

— A ty, dziadku — spytał drwiąco elf — trzymasz z nimi czy z nami? Do której grupy się zaliczasz?

— Do żadnej — odrzekł dumnie dziadunio. - Bo ja jestem niewinny.

Geralt splunął ponownie.

— Chireadan? — spytał, masując skronie. - Z tym zamachem na władzę… To prawda?

— Absolutnie. Niczego nie pamiętasz?

— Wyszedłem na ulicę… Ludzie mi się przyglądali… Potem… Potem był jakiś sklep…

— Lombard — zniżył głos elf. - Wszedłeś do lombardu. Natychmiast po wejściu dałeś w zęby właścicielowi. Mocno. Nawet bardzo mocno.

Wiedźmin zmełł w zębach przekleństwo.

— Lichwiarz upadł — ciągnął cicho Chireadan. - A ty kopnąłeś go kilka razy w czułe miejsca. Na ratunek pryncypałowi przybieżał pachołek. Wyrzuciłeś go oknem, prosto na ulicę.

— Obawiam się — mruknął Geralt — że na tym się nie skończyło.

— Obawa uzasadniona. Wyszedłeś z lombardu i pomaszerowałeś środkiem ulicy, potrącając przechodniów i wykrzykując jakieś głupstwa o honorze damy. Za tobą ciągnął już spory tłumek, w którym byłem ja, Errdil i Vratimir. Ty zaś zatrzymałeś się przed domem aptekarza Wawrzynoska, wszedłeś, a po chwili byłeś znowu na ulicy, wlokąc Wawrzynoska za nogę. I wygłosiłeś do tłumu coś w rodzaju mowy.

— Jakiej?

— Najprościej rzecz ujmując, oznajmiłeś, że nawet zawodowej nierządnicy szanujący się mężczyzna nie powinien nazywać kurwą, bo to niskie i odrażające. Zaś używanie określenia: «kurwa» w stosunku do kobiety, której się nigdy nie chędożyło i nigdy się jej za to nie dawało pieniędzy, jest gówniarskie i absolutnie karygodne. Kara, oznajmiłeś wszem i wobec, będzie wymierzona na miejscu, a będzie to kara w sam raz dla gówniarza. Ścisnąłeś głowę aptekarza między kolanami, ściągnąłeś mu portki i wkroiłeś w rzyć pasem.

— Mów, Chireadan. Mów. Nie oszczędzaj mnie.

- Łoiłeś w zad Wawrzynoska, nie żałując ręki, a aptekarz wył, wrzeszczał, płakał, wzywał pomocy boskiej i ludzkiej, błagał o litość, ba, obiecał nawet poprawę, ale w widoczny sposób nie uwierzyłeś. Wtedy nadbiegło kilku uzbrojonych bandytów, których w Rinde przyjęło się nazywać gwardią.

— A ja — pokiwał głową Geralt — właśnie wtedy zamachnąłem się na władzę?

— A gdzieżby tam. Zamachnąłeś się znacznie wcześniej. Zarówno lichwiarz, jak i Wawrzynosek są w radzie miejskiej. Pewnie cię zainteresuje, ze obaj nawoływali do wyrzucenia Yennefer z miasta. Nie tylko głosowali za tym w radzie, ale gardłowali przeciw niej po karczmach i obmawiali w niewyszukany sposób.

— Domyśliłem się tego już dawno. Opowiadaj. Zatrzymałeś się na strażnikach miejskich, którzy nadbiegli. To oni wsadzili mnie do lochu?

— Chcieli. Och, Geralt, co to było za widowisko. Coś ty z nimi wyprawiał, opisać trudno. Oni mieli miecze, baty, pałki, toporki, a ty wyłącznie jesionową laskę z gałką, którą odebrałeś jakiemuś elegantowi. A gdy już wszyscy leżeli na ziemi, poszedłeś dalej. Większość z nas wiedziała, dokąd zmierzasz.

— I ja radbym to wiedzieć.

— Szedłeś do świątyni. Bo kapłan Krepp, również członek rady, poświęcał Yennefer sporo miejsca w swych kazaniach. Ty zresztą wcale nie kryłeś poglądów na temat kapłana Kreppa. Obiecywałeś mu lekcję szacunku dla płci pięknej. Mówiąc o nim, pomijałeś jego oficjalny tytuł, ale dodawałeś inne określenia, budząc wielką uciechę wśród ciągnącej za tobą dziatwy.

— Aha — mruknął Geralt. - Doszło zatem jeszcze bluźnierstwo. Co jeszcze? Desekracja świątyni?

— Nie. Nie zdołałeś tam wejść. Przed świątynią czekała już cała rota straży miejskiej uzbrojona we wszystko, co tylko było w cekhauzie, oprócz katapulty, jak mi się zdaje. Zanosiło się na to, że cię po prostu zmasakrują. Ale nie doszedłeś do nich. Nagle złapałeś się oburącz za głowę i zemdlałeś.

56
{"b":"100373","o":1}