Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rycerz odwrócił się do Nenneke, skłonił z szacunkiem i zaczął mówić. Mówił spokojnie i grzecznie. Mówił logicznie. Ale Geralt wiedział, że Falwick łże jak pies.

— Czcigodna Nenneke, proszę o wybaczenie, ale książę Hereward, mój senior, nie życzy sobie i nie będzie tolerował w swych włościach wiedźmina Geralta z Rivii. Nieważnym jest, czy Geralt z Rivii poluje na potwory, czy też uważa się za osobę prywatną. Książę wie, że Geralt z Rivii osobą prywatną nie bywa. Wiedźmin przyciąga kłopoty jak magnes opiłki. Czarodzieje burzą się i piszą petycje, druidzi wręcz grożą…

— Nie widzę powodu, aby Geralt z Rivii ponosił konsekwencje rozwydrzenia tutejszych czarodziejów i druidów — przerwała kapłanka. - Od kiedy to Herewarda interesuje zdanie jednych lub drugich?

— Dość tej dyskusji — uniósł głowę Falwick. - Czy nie wyrażam się dostatecznie jasno, czcigodna Nenneke? Powiem zatem tak jasno, że jaśniej nie sposób: ani książę Hereward, ani kapituła zakonu nie życzą sobie ani jednego dnia dłużej tolerować w Ellander wiedźmina Geralta z Rivii, znanego jako Rzeźnik z Blaviken.

— Tu nie jest Ellander! — kapłanka zerwała się z fotela. - Tu jest świątynia Melitele! A ja, Nenneke, główna kapłanka Melitele, nie życzę sobie ani jednej chwili dłużej tolerować bytności na terenie świątyni waszych osób, panowie!

— Panie Falwick — odezwał się cicho wiedźmin. - Posłuchajcie głosu rozsądku. Nie chcę kłopotów, a i wam, jak sądzę, też niespecjalnie na tym zależy. Opuszczę te okolice najdalej za trzy dni. Nie, Nenneke, milcz, proszę. I tak czas mi w drogę. Trzy dni, panie hrabio. Nie proszę o więcej.

— I słusznie, że nie prosisz — powiedziała kapłanka, zanim Falwick zdążył zareagować. - Słyszeliście, chłopcy? Wiedźmin pozostanie tu przez trzy dni, bo taka jest jego zachcianka. A ja, kapłanka Wielkiej Melitele, będę mu przez owe trzy dni udzielać gościny, bo taka jest moja zachcianka. Powtórzcie to Herewardowi. Nie, nie Herewardowi. Powtórzcie to jego małżonce, szlachetnej Ermel-li, dodając, że jeśli zależy jej na nieprzerwanych dostawach afrodyzjaków z mojej apteki, niechaj lepiej uspokoi swego diuka. Niechaj powściągnie jego humory i fanaberie wyglądające coraz bardziej na objawy zidiocenia.

— Dosyć! - krzyknął cienko Tailles, a głos załamał mu się w falset. - Nie myślę słuchać, jak jakaś szarlatanka znieważa mojego seniora i jego małżonkę! Nie puszczę płazem takiej zniewagi! Tu rządzić będzie teraz zakon Białej Róży, koniec będzie z waszymi gniazdami ciemnoty i zabobonu! A ja, rycerz Białej Róży…

— Słuchaj no, smarkaczu — przerwał Geralt, uśmiechając się paskudnie. - Pohamuj rozlatany języczek. Mówisz do kobiety, której należy się szacunek. Zwłaszcza od rycerza Białej Róży. Co prawda, aby zostać takowym, ostatnio wystarczy wpłacić do skarbca kapituły tysiąc novigradzkich koron, zakon zrobił się zatem pełen synów lichwiarzy i krawców, ale jakieś obyczaje chyba jeszcze u was przetrwały. A może się mylę?

Tailles pobladł i sięgnął do boku.

— Panie Falwick — powiedział Geralt, nie przestając się uśmiechać. - Jeśli on wyciągnie miecz, odbiorę mu go i opłazuję gówniarza po rzyci. A potem wybiję nim drzwi.

Tailles drżącymi rękami wyciągnął zza pasa żelazną rękawicę i z trzaskiem cisnął nią o posadzkę tuż przed stopami wiedźmina.

— Zmyję zniewagę zakonu twoją krwią, odmieńcze! — wrzasnął. - Na udeptanej ziemi! Wychodź na podwórzec!

— Coś ci upadło, synku — rzekła spokojnie Nenneke. -Podnieś to zatem, tu nie wolno śmiecić, tu jest świątynia. Falwick, zabierz stąd tego durnia, bo skończy się to nieszczęściem. Wiesz, co masz powtórzyć Herewardowi. Zresztą, napiszę do niego osobisty list, wy nie wyglądacie mi na godnych zaufania posłańców. Wynoście się stąd. Traficie do wyjścia sami, mam nadzieję?

Falwick, powstrzymując rozwścieczonego Taillesa żelaznym uchwytem, ukłonił się, chrzęszcząc zbroją. Potem spojrzał w oczy wiedźmina. Wiedźmin nie uśmiechnął się. Falwick zarzucił na ramię karminowy płaszcz.

— To nie była nasza ostatnia wizyta, czcigodna Nenneke — powiedział. - Wrócimy tu.

— Tego się właśnie obawiałam — odrzekła zimno kapłanka. - Cała nieprzyjemność po mojej stronie.

MNIEJSZE ZŁO

I

Jak zwykle, pierwsze zwróciły na niego uwagę koty i dzieci. Pręgowaty kocur, śpiący na nagrzanym słońcem sągu drewna, drgnął, uniósł okrągłą głowę, położył uszy, parsknął i czmychnął w pokrzywy. Trzyletni Dragomir, syn rybaka Trigli, który na progu chałupy robił co mógł, aby jeszcze bardziej upaprać upapraną koszulinę, rozwrzeszczał się, wlepiając załzawione oczy w przejeżdżającego obok jeźdźca.

Wiedźmin jechał powoli, nie starając się wyprzedzać wozu z sianem tarasującego uliczkę. Za nim, wyciągając szyję, co chwila mocno napinając postronek, uwiązany do łęku siodła, truchtał objuczony osioł. Oprócz zwykłych juków długouch taszczył na grzbiecie spory kształt owinięty w derkę. Szarobiały bok osła pokrywały czarne smugi zakrzepłej krwi.

Wóz skręcił wreszcie w boczną uliczkę prowadzącą do spichlerza i przystani, z której wiało bryzą, smołą i wolim moczem. Geralt przyspieszył. Nie zareagował na zduszony krzyk handlarki warzyw, wpatrzonej w kościstą, szponiastą łapę wystającą spod derki, podrygującą w rytmie truchtu osła. Nie obejrzał się na rosnący tłumek ludzi idący za nim, falujący w podnieceniu.

Przed domem wójta, jak zwykle, pełno było wozów. Ge-rałt zeskoczył z siodła, poprawił miecz na plecach, przerzucił uzdę przez drewnianą barierkę. "Rum podążający za nim utworzył półkole wokół osła.

Krzyki wójta słychać było już przed wejściem.

— Nie wolno, mówię! Nie wolno, psiamać! Nie rozumiesz po ludzku, łachudro?

Geralt wszedł. Przed wójtem, małym i pękatym, poczerwieniałym z gniewu, stał wieśniak trzymając za szyję szamoczącą się gęś.

— Czego… Na wszystkich bogów! To ty, Geralt? Czy mnie wzrok nie myli? — I znowu, zwracając się do chłopa: — Zabieraj to, chamie! Ogłuchłeś?

— Mówili — bełkotał wieśniak, zezując na gęś — ze trzeba dać cosik wielmożnemu, bo inakszy…

— Kto mówił? - wrzasnął wójt. - Kto? Ze ja niby co, łapówki biorę? Nie pozwalam, powiadam! Won, powiadam! Witaj, Geralt.

— Witaj, Caldemeyn.

Wójt, ściskając dłoń wiedźmina, klepnął go w ramię drugą ręką.

— Nie było cię tu chyba ze dwa lata, Geralt. Co? Że też ty nigdzie nie zagrzejesz miejsca. Skąd przybywasz? A, psia rzyć, co za różnica skąd. Hej, przynieś tam który piwa! Siadaj, Geralt, siadaj. U nas zamieszanie, bo jutro jarmark. Co tam u ciebie, opowiadaj!

— Potem. Najpierw wyjdźmy.

Na zewnątrz tłumek był już ze dwa razy większy, ale wolna przestrzeń wokół osła nie zmniejszyła się. Geralt odrzucił derkę. Tłum ochnął i cofnął się. Caldemeyn szeroko otworzył usta.

— Na wszystkich bogów, Geralt! Co to jest?

— Kikimora. Nie ma za nią jakiejś nagrody, panie wójcie? Caldemeyn przestąpił z nogi na nogę, patrząc na pają-kowaty, obciągnięty zeschłą czarną skórą kształt, na szkliste oko z pionową źrenicą, na igłowate kły w zakrwawionej paszczy.

— Gdzie… Skąd to…

— Na grobli, ze cztery mile przed miasteczkiem. Na mokradłach. Caldemeyn, tam musieli ginąć ludzie. Dzieci.

— Ano, zgadza się. Ale nikt… Kto mógł przypuścić… Hej, ludkowie, do domów, do roboty! To nie widowisko! Zakryj to, Geralt. Muchy się zlatują.

W izbie wójt bez słowa chwycił garniec piwa i wypił do dna, nie odejmując od ust. Westchnął ciężko, pociągnął nosem.

— Nagrody nie ma — powiedział ponuro. - Nikt nawet nie przypuszczał, że coś takiego siedzi w słonych bagnach. Fakt, kilka osób przepadło w tamtej okolicy, ale… Mało kto łaził po tej grobli. A ty skąd się tam wziąłeś? Dlaczego nie jechałeś głównym traktem?

— Na głównych traktach trudno o zarobek dla mnie, Caldemeyn.

— Zapomniałem — wójt stłumił beknięcie, wydymając policzki. - A taka to była spokojna okolica. Nawet skrzaty z rzadka jeno szczały tu babom do mleka. I masz, pod samym bokiem jakaś kociozmora. Wypada, że muszę ci podziękować. Bo zapłacić, to ja ci za nią nie zapłacę. Nie mam funduszy.

17
{"b":"100373","o":1}