Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Pieprzysz. Do takiego wyrzeczenia nie byłbyś zdolny.

— Cóż — zgodził się poeta, nadal wpatrzony w zelówkę — może i nie byłbym. Ale nasze profesje różnią się nieco. Popyt na poezję i dźwięk strun lutni nie spadnie nigdy. Z twoim zawodem jest gorzej. Wy, wiedźmini, sami przecież pozbawiacie się pracy, stopniowo, ale stale. Im lepiej i sumienniej pracujecie, tym mniej macie do roboty. Przecież waszym celem, racją waszego istnienia jest świat bez potworów, świat spokojny i bezpieczny. Czyli świat, w którym wiedźmini są zbędni. Paradoks, prawda?

— Prawda.

— Dawniej, gdy były jeszcze jednorożce, istniała całkiem liczna grupa dziewczyn, które pielęgnowały cnotę, by móc je łowić. Pamiętasz? A szczurołapowie z fujarkami? Wszyscy bili się wręcz o ich usługi. A wykończyli ich alchemicy, wynajdując skuteczne trutki, na to nałożyło się powszechne udomowienie kotów, fretek i łasic. Zwierzaczki były tańsze, milsze i nie chlały tyle piwa. Dostrzegasz analogie?

— Dostrzegam.

— Korzystaj więc z cudzych doświadczeń. Prawiczki od jednorożców, gdy straciły pracę, natychmiast się rozprawiczyły. Niektóre, pragnąc odbić sobie lata wyrzeczeń, szeroko zasłynęły potem z techniki i zapału. Szczurołapowie… No, tych raczej nie naśladuj, bo jak jeden mąż rozpili się i zeszli na dziadów. Cóż, wygląda, że teraz przyszła kolej na wiedźminów. Czytasz Rodericka de Novembre? Są tam, o ile pamiętam, wzmianki o wiedźminach, o tych pierwszych, którzy zaczęli jeździć po kraju jakieś trzysta lat temu. W czasach, kiedy chłopi wychodzili żąć zbrojnymi kupami, wsie otaczano potrójnym ostrokołem, karawany kupieckie przypominały przemarsze wojsk zaciężnych, a na wałach nielicznych grodów dzień i noc stały gotowe do strzału katapulty. Bo my, ludzie, byliśmy tu intruzami. Tą ziemią władały smoki, mantikory, gryfy i amfisbeny, wampiry, wilkołaki i strzygi, kikimory, chimery i latawce. I trzeba było im tę ziemię odbierać po kawałku, każdą dolinę, każdą przełęcz, każdy bór i każdą polanę. F udało nam się to nie bez nieocenionej pomocy wiedźminów. Ale te czasy minęły, Geralt, minęły bezpowrotnie. Baron nie pozwala zabić widłogona, bo to pewnie ostatni drakonid w promieniu tysiąca mil i nie budzi już grozy, lecz współczucie i nostalgię za minionym czasem. Troll pod mostem zżył się z ludźmi, to już nie potwór, którym straszy się dzieci, to relikt i lokalna atrakcja, w dodatku pożyteczna. A przerazy, mantikory, amfisbeny? Siedzą w matecznikach i niedostępnych górach…

— Miałem więc rację. Coś się kończy. Czy ci się to podoba, czy nie, coś się kończy.

— Nie podoba mi się to, że prawisz banalne komunały. Nie podoba mi się mina, z jaką to czynisz. Co się z tobą dzieje? Nie poznaję cię, Geralt. Ech, zaraza, jedźmy co rychlej na to południe, do tych dzikich krajów. Gdy zarąbiesz parę potworów, to zaraz ci minie chandra. A potworów tam podobno niemało. Powiadają, że jeśli starą babkę zmęczy tam życie, to idzie sama-samiuteńka po chrust do lasu, nie biorąc ze sobą rohatyny. Skutek gwarantowany. Powinieneś osiąść tam na stałe.

— Może powinienem. Ale nie osiądę.

— Dlaczego? Tam wiedźminowi łatwiej zarobić.

— Zarobić łatwiej — Geralt łyknął z gąsiorka. - Ale wydać trudniej. Do tego jada się tam pęczak i proso, piwo ma smak szczyn, dziewczyny się nie myją, a komary gryzą.

Jaskier zarechotał donośnie, opierając potylicę o regał, o oprawne w skórę grzbiety ksiąg.

— Proso i komary! To mi przypomina naszą pierwszą wspólną wyprawę na kraniec świata — powiedział. - Pamiętasz? Poznaliśmy się na festynie w Gulecie i namówiłeś mnie…

— To ty mnie namówiłeś. Musiałeś przecież wiać z Gulety co koń wyskoczy, bo dziewczę, które wychędożyłeś pod podium dla muzykantów, miało czterech rosłych braci. Szukali cię po całym mieście, grożąc, że cię wywałaszą i wytarzają w smole i trocinach. Dlatego się do mnie wtedy przyczepiłeś.

— A ty o mało z portek nie wyskoczyłeś z radości, żeś znalazł kompana. Do tamtych pór mogłeś w drodze pogadać wyłącznie z koniem. Ale niech ci będzie, masz rację, było jak mówisz. Musiałem wtedy faktycznie zniknąć na jakiś czas, a Dolina Kwiatów wydawała mi się w sam raz do tego celu. Miał to być przecież kraniec zamieszkanego świata, forpoczta cywilizacji i Nowego, najdalej wysunięty punkt na granicy dwóch światów… Pamiętasz?

— Pamiętam, Jaskier.

KRANIEC ŚWIATA

I

Jaskier zszedł ostrożnie ze schodków karczmy, niosąc dwie ociekające pianą stągwie. Klnąc pod nosem, przecisnął się przez grupkę tłoczących się wokół ciekawskich dzieciaków. Przeszedł skosem przez podwórze, omijając krowie placki.

Dookoła wystawionego na majdan stołu, przy którym wiedźmin rozmawiał ze starostą, zebrało się już kilkunastu osadników. Poeta postawił kufle, usiadł. Z miejsca zorientował się, że w czasie jego krótkiej nieobecności rozmowa nie posunęła się do przodu nawet o piędź.

— Jestem wiedźminem, panie starosto — powtórzył po raz nie wiadomo który Geralt, ocierając usta z piwnej piany. - Niczym nie handluję. Nie zajmuję się zaciągiem do wojska i nie umiem leczyć nosacizny. Jestem wiedźminem.

— Taka profesja — wyjaśnił po raz nie wiadomo który Jaskier. - Wiedźmin, rozumiecie? Strzygi zabija i upiory. Wszelkie plugastwo tępi. Zawodowo, za pieniądze. Pojmujecie, starosto?

— Aha! — czoło starosty zorane głębokimi bruzdami ciężkiego myślenia wygładziło się. - Wiedźmin! Trzeba było tak od razu!

— No właśnie — potwierdził Geralt. - Od razu zatem zapytam: znajdzie się tu w okolicy jakaś robota dla mnie?

— Aaaa — starosta znowu zaczął myśleć, w sposób zauważalny. - Robota? Niby te… No… Żywiołaki? Pytacie, są li tu Żywiołaki?

Wiedźmin uśmiechnął się i kiwnął głową, trąc knykciem swędzącą od kurzu powiekę.

— Są — doszedł do wniosku starosta po dłuższej chwili. - Spójrzcie tylko tam, widzicie te góry? Tam elfy mieszkają, tam jest ichnie królestwo. Pałace ichnie, powiadam wam, całe są ze szczerego złota. Oho, panie! Elfy, powiadam wam. Zgroza. Kto tam pójdzie, ten już nie wraca.

— Tak sądziłem — rzekł Geralt chłodno. - Właśnie dlatego wcale się tam nie wybieram.

Jaskier zarechotał bezczelnie. Starosta, zgodnie z oczekiwaniami Geralta, myślał długo.

— Aha — rzekł wreszcie. - Ano, tak. Ale są tu i inne żywiołaki. Z elfiej krainy widać lezą do nas. O, panie, jest ich a jest. Zliczyć trudno. A najgorsza to Mora będzie, dobrze mówię, ludkowie?

"Ludkowie" ożywili się, obiegli stół ze wszystkich stron.

— Mora! — rzekł jeden. - Tak, tak, prawie starosta gada. Blada dziewica, onaż po chałupach chodzi o brzasku, a dzieciaki od tego mrą!

— I chochliki — dodał drugi, żołdak z miejscowej strażnicy. - Koniom grzywy plączą po stajniach!

— I nietopyrze! Nietopyrze tu są!

— I wiły! Przez nie człeka krosta obsypuje! Następne kilka minut upłynęło na intensywnym wyliczaniu potworów naprzykrzających się okolicznym włościanom swymi niecnymi uczynkami lub samą tylko egzystencją. Geralt i Jaskier dowiedzieli się o biedakach i mamunach, przez które uczciwy chłop nie może trafić do dom w pijanym widzie, o latawicy, co lata i krowom mleko spija, o biegającej po lesie głowie na pajęczych nogach, o chobołdach noszących kraśne czapeczki i o groźnym szczupaku, który wyrywa bieliznę z rąk piorących bab, a tylko patrzeć, jak weźmie się za same baby. Nie obyło się jak zwykle bez tego, by nie poinformowano ich, że stara Naradkowa lata nocą na ożogu, a w dzień płody spędza, że młynarz fałszuje mąkę prochem z żołędzi, a niejaki Duda, mówiąc o królewskim włodarzu, nazwał tegoż złodziejem i swołoczą.

Geralt wysłuchał spokojnie, kiwając głową w udanym skupieniu, zadał kilka pytań dotyczących głównie dróg i topografii terenu, po czym wstał i skinął na Jaskra.

— No, to bywajcie, dobrzy ludzie — powiedział. - Rychło wrócę, wtedy zobaczymy, co da się zrobić.

38
{"b":"100373","o":1}