Odjechali w milczeniu wzdłuż chałup i płotów, odprowadzani przez jazgoczące psy i wrzeszczące dzieci.
— Geralt — odezwał się Jaskier, stając w strzemionach i zrywając dorodne jabłko z gałęzi wystającej poza ogrodzenie sadu. - Całą drogę narzekałeś, ze coraz to trudniej przychodzi ci znaleźć zajęcie. A z tego, co przed chwilą słyszałem, wynika, że będziesz tu pracował do zimy, i to bez wytchnienia. Ty zarobiłbyś trochę grosza, ja miałbym piękne tematy do ballad. Dlaczego więc, wytłumacz mi, jedziemy dalej?
— Nie zarobiłbym tu ani szeląga, Jaskier.
— Dlaczego?
— Dlatego, że w tym, co oni mówili, nie było słowa prawdy.
— Co proszę?
- Żaden ze stworów, o których mówili, nie istnieje.
- Żartujesz chyba! — Jaskier wypluł pestkę i rzucił ogryzkiem w łaciatego kundla, szczególnie zawziętego na pęciny koni. - Nie, to niemożliwe. Przyglądałem się tym ludziom, a ja się na ludziach znam. Oni nie kłamali.
— Nie — zgodził się wiedźmin. - Nie kłamali. Głęboko wierzyli we wszystko. Co nie zmienia faktu. Poeta milczał czas jakiś.
- Żaden z tych potworów… Żaden? To być nie może. Coś z tego, co wymienili, musi tu być. Chociaż jedno! Przyznaj.
— Przyznaję. Jedno tu jest z pewnością.
— Ha! Co?
— Nietopyrze.
Wyjechali za ostatnie płoty, na gościniec wśród zagonów żółtych od rzepaku i falujących na wietrze łanów zboża. Drogą, w przeciwnym kierunku, ciągnęły wyładowane wozy. Bard przełożył nogę przez łęk siodła, oparł lutnię o kolano i wybrzdękiwał na strunach tęskne melodie, od czasu do czasu machając ręką ku chichoczącym, podkasanym dziewojom, wędrującym poboczami z grabiami na krzepkich ramionach.
— Geralt — powiedział nagle. - Przecież potwory są. Może nie jest ich tyle co niegdyś, może nie czają się za każdym drzewem w lesie, ale przecież są. Istnieją. Czemu więc przypisać, że ludzie dodatkowo wymyślają takie, które nie istnieją? Mało tego, wierzą w to, co wymyślają? Hę? Geralcie z Rivii, słynny wiedźminie? Nie zastanawiałeś się nad przyczyną?
— Zastanawiałem, słynny poeto. I znam tę przyczynę.
— Ciekawym.
— Ludzie — Geralt odwrócił głowę — lubią wymyślać potwory i potworności. Sami sobie wydają się wtedy mniej potworni. Gdy piją na umór, oszukują, kradną, leją żonę lejcami, morzą głodem babkę staruszkę, tłuką siekierą schwytanego w paści lisa lub szpikują strzałami ostatniego pozostałego na świecie jednorożca, lubią myśleć, że jednak potworniejsza od nich jest Mora wchodząca do chat o brzasku. Wtedy jakoś lżej im się robi na sercu. I łatwiej im żyć.
— Zapamiętałem — powiedział Jaskier po chwili milczenia. - Dobiorę rymy i ułożę o tym balladę.
— Ułóż. Ale nie licz na wielki poklask. Jechali wolno, ale wkrótce stracili z oczu ostatnie chałupy osady. Niebawem pokonali linię zalesionych wzgórz.
— Ha — Jaskier wstrzymał konia, rozejrzał się. - Spójrz, Geralt. Czyż tu nie pięknie? Idylla, niech mnie diabli. Oko się raduje!
Teren za wzgórzami opadał łagodnie w kierunku równych, płaskich pól pociętych mozaiką różnokolorowych upraw. Pośrodku, okrągłe i regularne jak listek koniczyny, szkliły się plosa trzech jezior okolonych ciemnymi pasami olchowych zarośli. Horyzont wytyczała zamglona, sina linia gór wznoszących się nad czarną, bezkształtną połacią boru.
— Jedziemy, Jaskier.
Gościniec wiódł prosto ku jeziorom wzdłuż grobli i ukrytych w olszynach stawów pełnych rozkwakanych kaczek krzyżówek, cyranek, czapli i perkozów. Bogactwo pierzastego zwierza dziwiło przy widocznych wszędzie śladach działalności człowieka — groble były zadbane, obłożone faszyną, przepusty wzmocnione kamieniami i balami. Mnichy przy stawach, wcale nie przegniłe, wesoło ciurkały wodą. W nadjeziornych trzcinach widać było czółna i pomosty, a z plos sterczały drągi zastawionych sieci i więcierzy.
Jaskier obejrzał się nagle.
— Ktoś jedzie za nami — powiedział podniecony. - Na wozie!
— Niesłychane — zadrwił wiedźmin, nie oglądając się. -Na wozie? A ja myślałem, że tutejsi jeżdżą na nietopy-rzach.
— Wiesz, co ci powiem? — warknął trubadur. - Im bliżej krańca świata, tym bardziej wyostrza ci się dowcip. Strach pomyśleć, do czego to dojdzie!
Jechali niespiesznie, a że zaprzężony w dwójkę sroka-tych koni wóz był pusty, dogonił ich więc szybko.
— Tppprrrr! — powożący mężczyzna wstrzymał konie tuż za nimi. Nosił kożuch na gołą skórę i miał włosy aż po brwi. - Bogów chwalę, miłościwi!
— I my — odrzekł Jaskier, biegły w obyczaju — ich chwalimy.
— Jeśli chcemy — mruknął wiedźmin.
— Zwę się Pokrzywka — oznajmił woźnica. - Przyglądałem się wam, jakeście ze starostą z Górnej Posady gadali. Wiem, żeście wiedźmin.
Geralt puścił wodze, pozwolił klaczy poprychać na przydrożne pokrzywy.
— Słyszałem — ciągnął mężczyzna w kożuchu — jak wam starosta bajędy prawili. Miarkowałem waszą minę i nie dziwno mi było. Dawnom takich bredni i lży nie słychiwał.
Jaskier zaśmiał się. Geralt patrzył na chłopa bacznie, nic nie mówiąc. Chłop, zwany Pokrzywką, chrząknął.
— Nie chcielibyście się nająć do prawdziwej, porządnej roboty, panie wiedźmin? — spytał. - Miałbym coś dla was.
— Cóż takiego?
Pokrzywka nie spuścił oczu.
— O interesach na gościńcu źle się gada. Jedźmy do mnie, do Dolnej Posady. Tam pogadamy. Przecie i tak tamtędy wam droga.
— Skąd ta pewność?
— Stąd, że tu nie masz innej drogi, a wasze konie w tamte stronę pyskiem, nie chwostem obrócone. Jaskier zaśmiał się ponownie.
— Co na to powiesz, Geralt?
— Nic — rzekł wiedźmin. - Na gościńcu źle się gada. W drogę tedy, mości Pokrzywka.
— Troczcie konie do drabki i siednijcie na wóz — zaproponował chłop. - Wygodniej będzie. Po co rzyć na kulbace męczyć?
- Święta prawda.
Wdrapali się na wóz. Wiedźmin z rozkoszą wyciągnął się na słomie. Jaskier, bojąc się widać pobrudzić swój elegancki zielony kubrak, usiadł na desce. Pokrzywka cmoknął na konie, wehikuł zaturkotał po umocnionej balami grobli.
Przejechali przez most na zarośniętym grążelami i rzęsą kanale, minęli pas skoszonych łąk. Dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się uprawne pola.
— Wierzyć się nie chce, że to kraniec świata, koniec cywilizacji — powiedział Jaskier. - Rzuć tylko okiem, Geralt. Żyto jak złoto, a w tej kukurydzy schowałby się chłop na koniu. Albo ta rzepa, zobacz, jaka ogromniasta.
— Znasz się na rolnictwie?
— My, poeci, musimy znać się na wszystkim — rzekł wyniośle Jaskier. - W przeciwnym razie kompromitowalibyśmy się, pisząc. Uczyć się trzeba, mój drogi, uczyć. Od rolnictwa zależy los świata, dobrze więc znać się na rolnictwie. Rolnictwo karmi, ubiera, chroni od chłodu, dostarcza rozrywki i wspomaga sztukę.
— Z tą rozrywką i sztuką trochę przesadziłeś.
— A gorzałkę z czego się pędzi?
— Rozumiem.
— Mało rozumiesz. Ucz się. Spójrz, te fioletowe kwiatki. To łubin.
— Po prawdzie, to jest wyka — wtrącił Pokrzywka. - Lubinuście nie widzieli, czy jak? Ale w jednym utrafiliście, panie. Rodzi się tu wszystko na potęgę i rośnie, aż miło. Dlatego i mówią: Dolina Kwiatów. Dlatego się tu nasi dziadowie posiedlili, elfów stąd wprzód wyżenąwszy.
— Dolina Kwiatów, czyli Dol Blathanna — Jaskier trącił łokciem wyciągniętego na słomie wiedźmina. - Uważasz? Elfów wyżenąwszy, ale dawnej elfiej nazwy nie uznawszy za konieczne zmieniawszy. Brak fantazji. A jak żyje się tu wam z elfami, gospodarzu? Macie ich przecież w górach za miedzą.
— Nie mieszamy się jedni do drugich. Oni sobie, my sobie.
— Najlepsze wyjście — rzekł poeta. - Prawda, Geralt? Wiedźmin nie odpowiedział.