Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— A więc i o tym wiedziałeś? Tak, to jest ten powód.

— Pozwolisz, że zapytam…

— Nie. Nie pozwolę. Znowu milczenie.

— Cóż, twoja wola — rzekł wreszcie wiedźmin, wstając.

— Dzięki za gościnę, gospodarzu. Czas mi w drogę.

— Słusznie — Nivellen wstał również. - Z pewnych względów nie mogę zaoferować ci noclegu w zamku, a do nocowania w tych lasach nie zachęcam. Od czasu gdy okolica wyludniła się, w nocy jest tutaj niedobrze. Powinieneś wrócić na trakt przed zmierzchem.

— Będę miał to na uwadze, Nivellen. Jesteś pewien, że nie potrzebujesz mojej pomocy? Potwór spojrzał na niego z ukosa.

— A jesteś pewien, że mógłbyś mi pomóc? Dałbyś radę zdjąć to ze mnie?

— Nie tylko o taką pomoc mi chodziło.

— Nie odpowiedziałeś, na moje pytanie. Chociaż… Chyba odpowiedziałeś. Nie.dałbyś. Geralt spojrzał mu prosto w oczy.

— Mieliście wtedy pecha — powiedział. - Ze wszystkich świątyń w Gelibolu i Dolinie Nimnar wybraliście akurat chram Coram Agh Tera, Lwiogłowego Pająka. Żeby zdjąć przekleństwo rzucone przez kapłankę Coram Agh Tera, trzeba wiedzy i zdolności, których ja nie posiadam.

— A kto je posiada?

— Jednak cię to interesuje? Mówiłeś, że dobrze jest, jak jest.

— Jak jest, tak. Ale nie jak może być. Obawiam się…

— Czego się obawiasz?

Potwór zatrzymał się w drzwiach komnaty, odwrócił.

— Dosyć mam twoich pytań, wiedźminie, które ciągle zadajesz, zamiast odpowiadać na moje. Widocznie trzeba cię odpowiednio pytać. Słuchaj, od pewnego czasu mam paskudne sny. Może słowo «potworne» byłoby trafniejsze. Czy słusznie się obawiam? Krótko, proszę.

— Czy po takim śnie, po obudzeniu, nigdy nie miałeś zabłoconych nóg? Igliwia w pościeli!. - Nie.

— A czy…

— Nie. Krótko, proszę.

— Słusznie się obawiasz.

— Czy można temu zaradzić? Krótko, proszę.

— Nie.

— Nareszcie. Chodźmy, odprowadzę cię.

Na podwórzu, gdy Geralt poprawiał juki, Nivellen pogładził klacz po nozdrzach, poklepał po szyi. Płotka, rada pieszczocie, pochyliła łeb.

— Lubią mnie zwierzaki — pochwalił się potwór. - I ja też je lubię. Moja kotka Żarłoczka, chociaż uciekła z początku, wróciła potem do mnie. Przez długi czas była to jedyna żywa istota, jaka towarzyszyła mi w niedoli. Vereena też…

Urwał, wykrzywił paszczę. Geralt uśmiechnął się.

— Też lubi koty?

— Ptaki — wyszczerzył zęby Nivellen. - Wydałem się, zaraza. A, co mi tam. To nie jest kolejna kupiecka córka, Geralt, ani kolejna próba szukania ziarna prawdy w starych bajędach. To coś poważnego. Kochamy się. Jeśli się zaśmiejesz, strzelę cię w pysk.

Geralt nie zaśmiał się.

— Twoja Vereena — powiedział — to prawdopodobnie rusałka. Wiesz o tym?

— Podejrzewam. Szczupła. Czarna. Mówi rzadko, w języku, którego nie znam. Nie je ludzkiego jadła. Na całe dni znika w lesie, potem wraca. To typowe?

— Mniej więcej — wiedźmin dociągnął popręg. - Pewnie myślisz, że nie wróciłaby, gdybyś stał się człowiekiem?

— Jestem tego pewien. Wiesz, jak rusałki boją się ludzi. Mało kto widział rusałkę z bliska. A ja i Vereena… Ech, zaraza. Bywaj, Geralt.

— Bywaj, Nivellen.

Wiedźmin szturchnął piętą bok klaczy, ruszył ku bramie. Potwór człapał u jego boku.

— Geralt?

— Słucham cię.

— Nie jestem taki głupi, jak myślisz. Przyjechałeś tu śladem jednego z kupców, którzy tu ostatnio byli. Coś się któremuś stało?

— Tak.

— Ostatni był u mnie trzy dni temu. Z córką, nie najładniejszą zresztą. Kazałem domowi zamknąć wszystkie drzwi i okiennice, nie dałem znaku życia. Pokręcili się po dziedzińcu i odjechali. Dziewczyna zerwała jedną różę z krzewu ciotuni i przypięła sobie do sukni. Szukaj ich gdzie indziej. Ale uważaj, to paskudna okolicą. Mówiłem ci, nocą w lesie nie jest najbezpieczniej. Słyszy się i widzi nieładne rzeczy.

— Dzięki, Nivellen. Będę pamiętał o tobie. Kto wie, może znajdę kogoś, kto…

— Może. A może nie. To mój problem, Geralt, moje życie i moja kara. Nauczyłem się to znosić, przyzwyczaiłem się. Jak się pogorszy, też się przyzwyczaję. A jak się bardzo pogorszy, nie szukaj nikogo, przyjedź tu sam i skończ sprawę. Po wiedźmińsku. Bywaj, Geralt.

Nivellen odwrócił się i raźno pomaszerował w stronę pałacyku. Nie obejrzał się już ani razu.

III

Okolica była odludna, dzika, złowrogo nieprzyjazna. Geralt nie wrócił na trakt przed zmierzchem, nie chciał nadkładać drogi, pojechał na skróty, przez bór. Noc spędził na łysym szczycie-wysokiego wzgórza, z mieczem na kolanach, przy maleńkim ognisku, w które co jakiś czas wrzucał pęczki tojadu. W środku nocy dostrzegł daleko w dolinie blask ognia, usłyszał obłąkańcze wycia i śpiewy, a także coś, co mogło być tylko krzykiem torturowanej kobiety. Ruszył tam, ledwie zaświtało, ale odnalazł jedynie wydeptaną polanę i zwęglone kości w ciepłym jeszcze popiele. Coś, co siedziało w koronie olbrzymiego dębu, wrzeszczało i syczało. Mógł to być leszy, ale mógł też to być i zwykły żbik. Wiedźmin nie zatrzymał się, by sprawdzić.

IV

Około południa, gdy poił Płotkę u źródełka, klacz zarżała przenikliwie, cofnęła się, szczerząc żółte zęby i gryząc munsztuk. Geralt odruchowo uspokoił ją Znakiem i wówczas dostrzegł regularny krąg uformowany przez wystające z mchu czapeczki czerwonawych grzybków.

— Prawdziwa historyczka robi się z ciebie, Płotka — powiedział. - To przecież zwyczajne czarcie koło. Po co te sceny?

Klacz prychnęła, odwracając ku niemu łeb. Wiedźmin potarł czoło, zmarszczył się, zamyślił. Potem jednym skokiem znalazł się w siodle, zawrócił konia, ruszając szybko z powrotem, po własnych śladach.

— "Lubią mnie zwierzaki" — mruknął. - Przepraszam cię, koniku. Wychodzi na to, że masz więcej rozumu niż ja.

V

Klacz tuliła uszy, parskała, rwała podkowami ziemię, nie chciała iść. Geralt nie uspokajał jej Znakiem — zeskoczył z kulbaki, przerzucił wodze przez łeb konia. Na plecach nie miał już swego starego miecza w pochwie z jaszczurczej skóry — jego miejsce zajmowała teraz błyszcząca, piękna broń z krzyżowym jelcem i smukłą, dobrze wyważoną rękojeścią, zakończoną kulistą głowicą z białego metalu.

Tym razem brama nie otwarła się przed nim. Była otwarta, tak jak ją zostawił wyjeżdżając.

Usłyszał śpiew. Nie rozumiał słów, nie mógł nawet zidentyfikować języka, z którego pochodziły. Nie było to potrzebne — wiedźmin znał, czuł i rozumiał samą naturę, istotę tego śpiewu, cichego, przenikliwego, rozlewającego się po żyłach falą mdlącej, obezwładniającej grozy.

Śpiew urwał się gwałtownie i wtedy ją zobaczył.

Przylgnęła do grzbietu delfina w wyschniętej fontannie, obejmując omszały kamień drobnymi rękami, tak białymi, że wydawały się przezroczyste. Spod burzy splątanych czarnych włosów błyszczały wlepione w niego ogromne, szeroko rozwarte oczy koloru antracytów.

Geralt zbliżył się powoli miękkim, elastycznym krokiem, idąc półkolem od strony muru, obok krzewu niebieskich róż. Stworzenie przyklejone do grzbietu delfina obracało za nim maleńką twarzyczkę o wyrazie nieopisanej tęsknoty, pełną uroku, który sprawiał, że wciąż słyszało się pieśń — choć maleńkie, blade usteczka były zaciśnięte i nie dobywał się zza nich najmniejszy nawet dźwięk.

Wiedźmin zatrzymał się w odległości dziesięciu kroków. Miecz, powolutku dobywany z czarnej emaliowanej pochwy, rozjarzył się i zalśnił nad jego głową.

— To srebro — powiedział. - Ta klinga jest srebrna. Blada twarzyczka nie drgnęła, antracytowe oczy nie zmieniły wyrazu.

— Tak bardzo przypominasz rusałkę — ciągnął spokojnie wiedźmin — że mogłabyś zwieść każdego. Tym bardziej że rzadki z ciebie ptaszek, czarnowłosa. Ale konie nigdy się nie mylą. Rozpoznają takie jak ty instynktownie i bezbłędnie. Kim jesteś? Myślę, że mulą albo alpem. Zwyczajny wampir nie wyszedłby na słońce.

14
{"b":"100373","o":1}