— Tu nie wystarczy opatrunek — zgrzytnął zębami wiedźmin. - Potrzebny jest uzdrowiciel, kapłan, zdolny medyk…
— Takowego i tak po nocy nie zbudzilibyście — rzekł drugi strażnik. - Tyle dla was możemy uczynić, byście nie musieli do świtania pod bramą koczować. W izbie ciepło, a i złożyć rannego też będzie na czym, lekcej mu będzie niźli na kulbace. Dajcie, pomożemy wam ściągnąć go z konia.
W izbie wewnątrz barbakanu rzeczywiście było ciepło, duszno i przytulnie. Ogień wesoło trzaskał w kominie, a za kominem zajadle ćwierkotał świerszcz.
Przy ciężkim, kwadratowym stole zastawionym dzbanami i talerzami siedziało trzech mężczyzn.
— Wybaczcie, wielmożni — powiedział podtrzymujący Jaskra strażnik — że wam przeszkadzamy… Tuszę, nie będziecie przeciwni… Ten tu rycerz, hmm… I drugi, ranion, tedy myślałem…
— Dobrze myślałeś — jeden z mężczyzn odwrócił ku nim szczupłą, ostrą, wyrazistą twarz, wstał. - Dalej, kładźcie go na wyrko.
Mężczyzna był elfem. Podobnie jak drugi, siedzący przy stole. Obaj, jak wskazywało ich odzienie, będące charakterystyczną mieszanką ludzkiej i elfiej mody, byli elfami osiadłymi, zasymilowanymi. Trzeci mężczyzna, z wyglądu najstarszy, był człowiekiem. Rycerzem, wnosząc z ubioru i szpakowatych włosów obciętych tak, by pasowały pod hełm.
— Jestem Chireadan — przedstawił się wyższy z elfów, ten o wyrazistej twarzy. Jak zwykle u przedstawicieli Starszego Ludu, nie sposób było ocenić jego wieku, mógł równie dobrze mieć dwadzieścia jak i sto dwadzieścia lat. - A to mój krewniak Errdil. Ten zaś szlachcic to rycerz Vratimir.
— Szlachcic — mruknął Geralt, ale uważniejsze spojrzenie na herb wyhaftowany na tunice rozwiało jego nadzieje: czterodzielna tarcza ze złotymi liliami przecięta była na skos srebrnym haikiem. Vratimir pochodził nie tylko z nieprawego łoża, ale i z mieszanego, ludzko-nielu-dzkiego związku. Jako taki, choć herbowy, nie mógł uważać się za pełnoprawnego szlachcica i niewątpliwie nie przysługiwał mu przywilej przekraczania bram miasta po zmierzchu.
— Niestety — uwadze elfa nie uszło spojrzenie wiedźmi-na — i my musimy czekać tu na świt. Prawo nie zna wyjątków, przynajmniej nie dla takich jak my. Zapraszamy do kompanii, panie rycerzu.
— Geralt z Rivii — przedstawił się wiedźmin. - Jestem wiedźminem, nie rycerzem.
— Co z nim? — Chireadan wskazał na Jaskra, którego tymczasem strażnicy złożyli na barłogu. - Wygląda to na zatrucie. Jeżeli to zatrucie, mogę mu pomóc. Mam przy sobie dobre lekarstwo.
Geralt usiadł, po czym szybko zdał oględną relację z wydarzenia nad rzeką. Elfy popatrzyły po sobie. Szpakowaty rycerz postrzykał śliną przez zęby, marszcząc twarz.
— Niesamowite — rzekł Chireadan. - Co to mogło być?
— Dżinn z butelki — mruknął Vratimir. - Jak w baśni…
— Niezupełnie — Geralt wskazał na skurczonego na wyrku Jaskra. - Nie znam żadnej baśni, która tak by się kończyła.
— Obrażenia tego biedaka — powiedział Chireadan — są ewidentnie magicznej natury. Obawiam się, ze moje medykamenty nie na wiele się zdadzą. Ale mogę mu przynajmniej ulżyć w cierpieniu. Dawałeś mu już jakiś lek, Geralt?
— Eliksir przeciwbólowy.
— Chodź, pomożesz mi. Podtrzymasz mu głowę. Jaskier wypił chciwie zmieszane z winem lekarstwo, zakrztusił się ostatnim łykiem, zarzęził, opluł skórzaną
poduszkę.
— Ja go znam — powiedział drugi z elfów, Errdil. - To Jaskier, trubadur i poeta. Widziałem go kiedyś, gdy śpiewał na dworze króla Ethaina w Cidaris.
— Trubadur — powtórzył Chireadan, patrząc na Geralta. - Niedobrze. Bardzo niedobrze. On ma porażone mięśnie szyi i krtań. Zaczynają się zmiany w strunach głosowych. Trzeba jak najszybciej przerwać działanie czaru, bo inaczej… To może być nieodwracalne.
— To znaczy… Czy to znaczy, że nie będzie mógł mówić?
— Mówić, tak. Może. Ale nie śpiewać. Geralt, nie mówiąc ani słowa, usiadł przy stole, oparł czoło na zaciśniętych pięściach.
— Czarodziej — powiedział Vratimir. - Konieczny jest lek magiczny lub zaklęcie uzdrawiające. Musisz go zawieźć do jakiegoś innego miasta, wiedźminie.
— Jak to? — Geralt uniósł głowę. - A tu, w Rinde? Nie ma tu czarodzieja?
— W całej Redanii trudno o magików — rzekł rycerz. - Prawda, panowie elfy? Od czasu, gdy król Heribert nałożył zbójecki podatek na czary, magicy bojkotują stolicę i te miasta, które są gorliwe w wypełnianiu królewskich zarządzeń. A rajcy z Rinde, jak słyszałem, słyną z gorliwości w tej mierze. Prawda? Chireadan, Errdil, mam rację?
— Masz — potwierdził Errdil. - Ale… Chireadan, można?
— Nawet trzeba — rzekł Chireadan, patrząc na wiedźmina. - Nie ma co robić z tego tajemnicy, i tak wszyscy o tym wiedzą, całe Rinde. W mieście, Geralt, bawi chwilowo pewna czarodziejka.
— Zapewne incognito?
— Niezbyt — uśmiechnął się elf. - Osoba, o której mówię, to wielka indywidualistka. Lekceważy zarówno bojkot, którym Rada Czaridziejów obłożyła Rinde, jak i zarządzenia tutejszych rajców, a wychodzi na tym znakomicie, bo bojkot powoduje, że jest tu ogromny popyt na magiczne usługi. Oczywiście, czarodziejka nie płaci żadnego podatku.
— A rada miejska to toleruje?
— Czarodziejka mieszka w rezydencji pewnego kupca, faktora handlowego z Novigradu, który jest jednocześnie tytularnym ambasadorem. Nikt nie może jej tam ruszyć. Jest w azylu.
— To bardziej areszt domowy niż azyl — poprawił Errdil. - Ona jest tam praktycznie uwięziona. Ale nie narzeka na brak klientów. Bogatych klientów. Na rajców demonstracyjnie bimba, urządza bale i hulanki…
— Rajcy zaś wściekają się, podburzają przeciw niej kogo zdołają, psują jej opinię jak mogą — dodał Chireadan. - Rozpuszczają o niej obrzydliwe plotki, pewnie w nadziei, że hierarcha z Novigradu zabroni kupcowi udzielać jej azylu.
— Nie lubię pchać palców między takie drzwi — mruknął Geralt. - Ale nie mam wyboru. Jak nazywa się ten kupiec-ambasador?
— Beau Berrant. - Wiedźminowi wydało się, że Chireadan skrzywił się, wymieniając nazwisko. - Cóż, rzeczywiście, to twoja jedyna szansa. A raczej jedyna szansa tego biedaka, który jęczy tam na łóżku. Ale czy czarodziejka zechce ci pomóc… Nie wiem.
— Uważaj, gdy będziesz tam szedł — rzekł Errdil. - Szpicle burmistrza obserwują dom. Gdyby cią zatrzymali, wiesz, co robić. Pieniądz otwiera wszelkie drzwi.
— Pójdę, dgy tylko otworza bramy. Jak nazywa się czarodziejka?
— Yennefer z Vengerbergu.
III
— Pan śpi — powtórzył odźwierny, patrząc na Geralta z góry. Był wyższy o głowę i blisko dwukrotnie szerszy w barach. - Głuchy jesteś, włóczęgo? Pan śpi, mówię.
— A niech sobie śpi — zgodził się wiedźmin. - Mam interes nie do twojego pana, ale do damy, która tu przebywa.
— Masz interes, powiadasz — odźwierny, jak się okazało, był człowiekiem dowcipnym, co zadziwiało u kogoś tej postury i aparycji. - To idź, powsinogo, do zamtuza i zrób z niego użytek. Wynocha.
Geralt odpiął od pasa sakiewkę i zważył ją w dłoni, trzymając za rzemyki.
— Nie przekupisz mnie — rzekł dumnie cerber.
— Nie zamierzam.
Odźwierny był za potężny, by mieć refleks pozwalający uchylić się lub zasłonić przed szybkim ciosem zwykłego człowieka. Przed ciosem wiedźmina nie zdołał nawet przymknąć oczu. Ciężka sakiewka z metalicznym trzaskiem wyrżnęła go w skroń. Runął na drzwi, chwytając się oburącz ościeżnicy. Geralt oderwał go od niej kopniakiem w kolano, pchnął barkiem i zdzieliłsakiewką jeszcze raz. Oczy odźwiernego zmętniały i rozbiegły się w przekomicznym zezie, nogi złożyły się pod nim jak dwa scyzoryki. Wiedźmin, widząc, jak drab, choć już prawie bez zmysłów, maca jeszcze dookoła rękami, walnął go z rozmachem po raz trzeci, prosto w ciemię.
— Pieniądz — mruknął — otwiera wszelkie drzwi.
W sieni było ciemnawo. Zza drzwi po lewej dobiegało gromkie chrapanie. Wiedźmin zajrzał tam ostrożnie. Na rozkopanym wyrku spała, gwiżdżąc nosem, otyła kobieta w nocnej koszuli zadartej powyżej bioder. Nie był to najpiękniejszy widok. Geralt wciągnął odźwiernego do izdebki i zamknął drzwi na skobel.