— Co tu się wyrabia, psiakrew? Na chwilę nie można was samych zostawić?
Geralt odwrócił się bardzo wolno i spojrzał w oczy koloru morskiej wody.
Prawie dorównywała mu wzrostem. Włosy koloru słomy nosiła nierówno obcięte, nieco poniżej uszu. Stała opierając się jedną ręką o drzwi, w obcisłym aksamitnym kaftaniku ściągniętym ozdobnym pasem. Jej spódnica była nierówna, asymetryczna — z lewej strony sięgała łydki, z prawej odsłaniała mocne udo ponad cholewą wysokiego buta z łosiowej skóry. U lewego boku miała miecz, u prawego sztylet z wielkim rubinem w głowicy.
— Zaniemówiliście?
— To wiedźmin — bąknął Nohom.
— No to co?
— Chciał rozmawiać z tobą.
— No to co?
— To czarownik! — zahuczał Piętnastka.
— Nie lubimy czarowników — warknął Tavik.
— Spokojnie, chłopcy — powiedziała dziewczyna. - Chce ze mną porozmawiać, to nie zbrodnia. Wy bawcie się dalej. I bez awantur. Jutro jest dzień targowy. Nie chcecie chyba, żeby wasze wybryki zakłóciły jarmark, tak ważne wydarzenie w życiu tego miłego miasteczka?
W ciszy, jaka zapadła, rozległ się cichy, paskudny chichot. Civril, wciąż rozwalony niedbale na ławie, śmiał się.
— Niech cię, Renfri — wykrztusił mieszaniec. - Ważne… wydarzenie!
— Zamknij się, Civril. Natychmiast.
Civril przestał się śmiać. Natychmiast. Geralt nie zdziwił się. W głosie Renfri zadźwięczało coś bardzo dziwnego. Coś, co kojarzyło się z czerwonym odblaskiem pożaru na klingach, wyciem mordowanych, rżeniem koni i zapachem krwi. Inni również musieli mieć podobne skojarzenia, bo bladość pokryła nawet ogorzałą gębę Tavika.
— No, białowłosy — przerwała ciszę Renfri. - Wyjdźmy do większej izby, dołączmy do wójta, z którym tu przyszedłeś. On pewnie także chce ze mną rozmawiać.
Caldemeyn, czekający przy kontuarze, na ich widok przerwał cichą rozmowę z karczmarzem, wyprostował się, splótł ręce na piersi.
— Słuchajcie, pani — rzekł twardo, nie tracąc czasu na wymianę zdawkowych grzeczności. - Wiem od tego tu wiedźmina z Rivii, co was sprowadza do Blaviken. Podobno żywicie urazę do naszego czarodzieja.
— Może. I co z tego? — spytała cicho Renfri, również niezbyt grzecznym tonem.
— A to, że do takich uraz sądy grodzkie albo kasztelańskie są. Kto urazę u nas na Łukomorzu żelazem chce mścić, za zwykłego zbója bywa uważany. A to jeszcze, że albo wczesnym rankiem wyniesiecie się z Blaviken razem ze swoją czarną kompanią, albo was wsadzę do jamy, prę… Jak to się nazywa, Geralt?
— Prewencyjnie.
— Właśnie. Pojęliście, panienko? Renfri sięgnęła do sakiewki przy pasie, wydobyła kilkakrotnie złożony pergamin.
— Przeczytajcie to sobie, wójcie, jeśliście gramotni. I więcej nie mówcie do mnie: "panienko".
Caldemeyn wziął pergamin, czytał długo, potem bez słowa podał go Geraltowi.
— "Do moich komesów, wasali i poddanych wolnych — przeczytał wiedźmin na głos. - Wszem i wobec oznajmiam, jako Renfri, księżniczka creydeńska, w naszej pozostaje służbie i miłą jest nam, tegdy gniew nasz ściągnie na siebie, kto by jej wstrenty czynił. Audoen, król…" "Wstręty" pisze się inaczej. Ale pieczęć wygląda na autentyczną.
— Bo jest autentyczna — powiedziała Renfri, wyrywając mu pergamin. - Postawił ją Audoen, wasz miłościwy pan. Dlatego nie radzę robić mi wstrętów. Niezależnie od tego, jak się to pisze, skutek może być dla was opłakany. Nie będziecie mnie, mości wójcie, wsadzać do jamy. Ani mówić do mnie: «panienko». Żadnego prawa nie naruszyłam. Na razie.
— Jeśli je naruszysz choćby na piędź — Caldemeyn wyglądał, jakby chciał splunąć — wsadzę cię do lochu razem z tym pergaminem. Klnę się na wszystkich bogów, panienko. Chodź, Geralt.
— Z tobą, wiedźminie — Renfri dotknęła ramienia Ge-raita — jeszcze słowo.
— Nie spóźnij się na kolację — rzucił wójt przez ramię — bo Libusze będzie wściekła.
— Nie spóźnię się.
Geralt oparł się o kontuar. Bawiąc się medalionem z paszczą wilka zawieszonym na szyi, patrzył w niebiesko-zielone oczy dziewczyny.
— Słyszałam o tobie — powiedziała. - Jesteś Geralt z Rivii, białowłosy wiedźmin. Stregobor to twój przyjaciel?
— Nie.
— To upraszcza sprawę.
— Nie zanadto. Nie mam zamiaru spokojnie się przyglądać.
Oczy Renfri zwęziły się.
— Stregobor jutro umrze — rzekła cicho, odgarniając z czoła nierówno obcięte włosy. - Byłoby mniejszym złem, gdyby umarł tylko on.
— Jeśli, a właściwie zanim Stregobor umrze, umrze jeszcze kilka osób. Nie widzę innej możliwości.
— Kilka, wiedźminie, to skromnie powiedziane.
- Żeby mnie nastraszyć, trzeba czegoś więcej niż słowa, Dzierzbo.
— Nie nazywaj mnie Dzierzbą. Nie lubię tego. Rzecz w tym, że ja widzę inne możliwości. Warto by to obgadać, ale cóż, Libusze czeka. Ładna chociaż ta Libusze?
— To wszystko, co miałaś mi do powiedzenia?
— Nie. Ale teraz już idź. Libusze czeka.
IV
Ktoś był w jego izdebce na stryszku. Geralt wiedział o tym, zanim jeszcze zbliżył się do drzwi, poznał to po ledwie wyczuwalnej wibracji medalionu. Zdmuchnął kaganek, którym przyświecał sobie na schodach. Wyjął sztylet z cholewy, wetknął go z tyłu za pas. Nacisnął klamkę. W izbie było ciemno. Nie dla wiedźmina.
Przekroczył próg rozmyślnie wolno, ospale, powoli zamknął za sobą drzwi. W następnej sekundzie skoczył z potężnego odbicia długim szczupakiem, zwalił się na człowieka siedzącego na jego łóżku, przygniótł go do pościeli, lewe przedramię wraził mu pod brodę, sięgnął po sztylet. Nie wydobył go. Coś było nie tak.
— Początek całkiem niezły — odezwała się stłumionym głosem, leżąc pod nim bez ruchu. - Liczyłam się z tym, ale nie sądziłam, że tak prędko będziemy oboje w łóżku. Zabierz rękę z mojego gardła, jeśli łaska.
— To ty — To ja. Słuchaj, są dwie możliwości. Pierwsza: zejdziesz ze mnie i porozmawiamy. Druga: zostaniemy w tej pozycji, ale chciałabym zdjąć przynajmniej buty.
Wiedźmin wybrał pierwszą możliwość. Dziewczyna westchnęła, wstała, poprawiła włosy i spódnicę.
— Zapal świecę — powiedziała. - Ja nie widzę po ciemku jak ty, a lubię widzieć swojego rozmówcę.
Podeszła do stołu, wysoka, szczupła, zwinna, usiadła, wyciągając przed siebie nogi w wysokich butach. Nie miała żadnej widocznej broni.
— Masz tu coś do picia?
— Nie.
— W takim razie dobrze, że przyniosłam — zaśmiała się, stawiając na stole podróżny bukłaczek i dwa skórzane kubki.,
— Jest prawie północ — rzekł Geralt zimno. - Może przejdziemy do rzeczy?
— Zaraz. Masz, pij. Twoje zdrowie, Geralt.
— Nawzajem, Dzierzbo.
— Nazywam się Renfri, psiakrew — poderwała głowę. - Pozwalam ci pomijać książęcy tytuł, ale przestań nazywać mnie Dzierzbą!
— Ciszej, obudzisz cały dom. Czy dowiem się nareszcie, w jakim celu wkradłaś się tu przez okno?
— Jakiś ty niedomyślny, wiedźminie. Chcę ocalić Blavi-ken przed rzezią. Żeby to z tobą omówić, łaziłam po dachach jak kocica w marcu. Doceń to.
— Doceniam — powiedział Geralt. - Tyle że nie wiem, co może dać taka rozmowa. Sytuacja jest jasna. Stregobor siedzi w czarodziejskiej wieży, żeby go dostać, musiałabyś go tam oblegać. Jeżeli to zrobisz, nie pomoże ci twój list żelazny. Audoen nie będzie cię chronił, jeśli otwarcie złamiesz prawo. Wójt, straż, całe Blaviken wystąpi przeciwko tobie.
— Całe Blaviken, jeśli wystąpi przeciwko mnie, to będzie strasznie żałować — Renfri uśmiechnęła się, ukazując drapieżne białe zęby. - Przyjrzałeś się moim chłopcom? Zaręczam ci, znają się na swoim rzemiośle. Czy wyobrażasz sobie, co się stanie, jeśli dojdzie do walki między nimi a tymi ciołkami ze straży, którzy co krok potykają się
o własne halabardy?
— A czy ty, Renfri, wyobrażasz sobie, że ja będę stał i przyglądał się spokojnie takiej walce? Jak widzisz, mieszkam u wójta. W potrzebie wypadnie mi stanąć u jego boku.
— I nie wątpię — Renfri spoważniała — że staniesz. Tyle że pewnie sam, bo reszta pochowa się po piwnicach. Nie ma na świecie wojownika, który dałby radę siódemce z mieczami. Tego żaden człowiek nie dokona. Ale, białowłosy, przestańmy straszyć się nawzajem. Mówiłam: rzezi i rozlewowi krwi można zapobiec. Konkretnie, są dwie osoby, które mogą temu zapobiec.