— Zamieniam się w słuch.
— Jedna — powiedziała Renfri — to sam Stregobor. Dobrowolnie wyjdzie ze swojej wieży, ja zabiorę go gdzieś na pustkowie, a Blaviken znów pogrąży się w błogiej apatii i rychło zapomni o całej sprawie.
— Stregobor może i sprawia wrażenie pomylonego, ale nie do tego stopnia.
— Kto wie, wiedźminie, kto wie. Istnieją argumenty, których nie można odeprzeć, istnieją propozycje nie do odrzucenia. Do takich należy, na przykład, tridamskie ultimatum. Postawię czarownikowi tridamskie ultimatum.
— Na czym takie ultimatum polega?
— Moja słodka tajemnica.
— Niech ci będzie. Wątpię jednak w jego skuteczność. Stregoborowi, kiedy mówi o tobie, dzwonią zęby. Ultimatum, które skłoniłoby go do dobrowolnego oddania się w twoje śliczne rączki, musiałoby być naprawdę nieliche. Przejdźmy więc raczej do drugiej osoby mogącej zapobiec rzezi w Blaviken. Spróbuję zgadnąć, kto to taki.
- Ćiekawam twej przenikliwości, białowłosy.
— To ty, Renfri. Ty sama. Wykażesz iście książęcą, co ja mówię, królewską wielkoduszność i poniechasz zemsty. Zgadłem?
Renfri odrzuciła głowę w tył i zaśmiała się gromko, w porę zakrywając usta dłonią. Potem spoważniała, utkwiła w wiedźminie błyszczące oczy.
— Geralt — powiedziała — ja byłam księżniczką, ale w Creyden. Miałam wszystko, o czym tylko zamarzyłam, nawet prosić nie potrzebowałam. Służbę na każde zawołanie, sukienki, buciki. Majtki z batystu. Klejnoty i błyskotki, bułanego kucyka, złote rybki w basenie. Lalki i dom dla nich, większy od tej twojej izby tutaj. I tak było aż do dnia, w którym twój Stregobor i ta kurwa Aridea rozkazali łowczemu zabrać mnie do lasu, zarżnąć i przynieść
sobie serce i wątrobę. Pięknie, nieprawdaż?
— Nie, raczej obrzydliwie. Cieszy mnie, że wówczas poradziłaś sobie z łowczym, Renfri.
— Gówno tam, poradziłam. Zlitował się i puścił mnie.
Ale przedtem zgwałcił, sukinsyn, obrabował z kolczyków i złotego diademiku.
Geralt spojrzał jej prosto w oczy, bawiąc się medalionem. Nie spuściła wzroku.
— I to był koniec księżniczki — ciągnęła. - Sukienka podarła się, batyst bezpowrotnie utracił biel. A potem był brud, głód, smród, kije i kopniaki. Oddawanie się byle łajzie za miskę zupy lub dach nad głową. Czy wiesz, jakie ja miałam włosy? Jak jedwab, a sięgały mi dobry łokieć poniżej tyłka. Kiedy złapałam wszy, obcięto mi je nożycami do strzyżenia owiec, przy samej skórze. Nigdy już nie odrosły mi porządnie.
Zamilkła na chwilę, odgarnęła z czoła nierówne kosmyki.
— Kradłam, by nie zdechnąć z głodu — podjęła. - Zabijałam, by mnie nie zabito. Siedziałam w lochach śmierdzących uryną, nie wiedząc, czy mnie nazajutrz powieszą, czy tylko wychłoszczą i wypędzą. A przez cały ten czas moja macocha i twój czarownik deptali mi po piętach, nasyłali morderców, próbowali otruć. Rzucali uroki. Okazać wielkoduszność? Wybaczyć mu po królewsku? Ja mu po królewsku urwę głowę, a może przedtem obie nogi, to się zobaczy.
— Aridea i Stregobor próbowali cię otruć?
— Owszem. Jabłkiem zaprawionym wyciągiem z po-krzyku. Uratował mnie pewien gnom. Dał mi emetyk, po którym myślałam, że wywrócę się na nice jak pończocha.
Ale przeżyłam.
— To był jeden z siedmiu gnomów?
Renfri, która właśnie nalewała, zamarła z bukłaczkiem nad kubkiem.
— Oho — rzekła. - Sporo o mnie wiesz. A co? Masz coś
przeciw gnomom? Albo innym humanoidom? Jeżeli chodzi o ścisłość, byli dla mnie lepsi od większości ludzi. Ale to cię nie powinno obchodzić. Mówiłam, Stregobor i Aridea szczuli mnie jak dzikie zwierzę, dopóki mogli. Później przestali móc, ja sama stałam się myśliwym. Aridea wyciągnęła kopyta we własnym łóżku, miała szczęście, że jej wcześniej nie dopadłam, miałam dla niej ułożony specjalny program. A teraz mam dla czarownika. Geralt, według ciebie, zasłużył na śmierć? Powiedz.
— Nie jestem sędzią. Jestem wiedźminem.
— Waśnie. Mówiłam, że są dwie osoby mogące zapobiec rozlewowi krwi w Blaviken. Drugą jesteś ty. Ciebie czarownik wpuści do wieży, a wtedy go zabijesz.
— Renfri — powiedział spokojnie Geralt. - Czy po drodze do mojej izdebki nie spadłaś przypadkiem z dachu na głowę?
— Jesteś wiedźminem czy nie, psiakrew? Mówią, że zabiłeś kikimorę, przywiozłeś ją na osiołku do wyceny. Strebobor jest gorszy niż kikimora, która jest bezrozumnym bydlęciem i zabija, bo taką ją bogowie stworzyli. Stregobor to okrutnik, maniak, potwór. Przywieź mi go na osiołku, a ja nie pożałuję złota.
— Nie jestem najemnym zbirem. Dzierzbo.
— Nie jesteś — zgodziła się z uśmiechem. Odchyliła się na oparcie zydla i skrzyżowała nogi na stole, nie czyniąc najmniejszego wysiłku, by przykryć uda spódnicą. - Jesteś wiedźmin, obrońca ludzi, których chronisz od Zła. A w tym przypadku Zło to żelazo i ogień, które zaczną tu hulać, gdy staniemy przeciw sobie. Nie wydaje ci się, że proponuję mniejsze zło, najlepsze rozwiązanie? Nawet dla tego sukinsyna Stregobora. Możesz go zabić miłosiernie, jednym pchnięciem, znienacka. Umrze, nie wiedząc, że umiera. A ja mu tego nie gwarantuję. Wręcz przeciwnie.
Geralt milczał. Renfri przeciągnęła się unosząc ręce do góry.
— Rozumiem twoje wahanie — powiedziała. - Ale odpowiedź muszę znać natychmiast.
— Czy wiesz, dlaczego Stregobor i księżna chcieli cię zabić, wtedy w Creyden, i później?
Renfri wyprostowała się gwałtownie, zdjęła nogi ze stołu.
— To chyba oczywiste — wybuchnęła. - Chcieli pozbyć się pierworodnej córki Fredefalka, bo byłam dziedziczką tronu. Dzieci Aridei były z morganatycznego związku i nie miały żadnych praw do…
— Renfri, nie o tym mówię.
Dziewczyna opuściła głowę, ale tylko na moment. Oczy jej rozbłysły.
— No, więc dobrze. Mam być jakoby przeklęta. Skażona w łonie matki. Mam być…
— Dokończ.
— Potworem.
— A jesteś?
Przez moment, bardzo krótki, wyglądała na bezbronną
i załamaną. I bardzo smutną.
— Nie wiem, Geralt — szepnęła, po czym rysy stwardniały jej znowu. - Bo i skąd mam, psiakrew, wiedzieć? Jak się skaleczę w palec, krwawię. Krwawię też co miesiąc. Jak się obeżrę, boli mnie brzuch, a jak opiję, głowa. Jak jestem wesoła, to śpiewam, a jak smutna, klnę. Jak kogoś nienawidzę, to zabijam, a jak… Ach, psiakrew, dość tego. Twoja odpowiedź wiedźminie.
— Moja odpowiedź brzmi: "Nie".
— Pamiętasz, co mówiłam? — spytała po chwili milczenia. - Są propozycje, których nie można odrzucić, skutki bywają straszne. Poważnie cię ostrzegam, moja właśnie do takich należała. Zastanów się dobrze.
— Zastanowiłem się dobrze. I potraktuj mnie poważnie, bo ja również poważnie cię ostrzegam.
Renfri milczała przez czas jakiś, bawiąc się sznurem pereł trzykrotnie okręconym wokół kształtnej szyi, figlarnie wpadającym pomiędzy dwie zgrabne półkule widoczne w rozcięciu kaftanika.
— Geralt — powiedziała. - Czy Stregobor prosił cię, abyś mnie zabił?
— Tak. Uważał, że to będzie mniejszym złem. -
— Czy mogę przyjąć, że mu odmówiłeś tak jak mnie?
— Możesz.
— Dlaczego?
— Bo nie wierzę w mniejsze zło. Renfri uśmiechnęła się lekko, po czym usta skrzywił jej grymas, bardzo nieładny w żółtym świetle świecy.
— Nie wierzysz, powiadasz. Widzisz, masz rację, ale tylko częściowo. Istnieje tylko Zło i Większe Zło, a za nimi oboma, w cieniu, stoi Bardzo Wielkie Zło. Bardzo Wielkie Zło, Geralt, to takie, którego nawet wyobrazić sobie nie możesz, choćbyś myślał, że nic już nie może cię zaskoczyć. I widzisz, Geralt, niekiedy bywa tak, że Bardzo Wielkie Zło chwyci cię za gardło i powie: "Wybieraj, bratku, albo ja, albo tamto, trochę mniejsze".
— Czy mogę wiedzieć, do czego zmierzasz?
— Do niczego. Wypiłam trochę i filozofuję, szukam prawd ogólnych. Właśnie jedną znalazłam: mniejsze zło istnieje, ale my nie możemy wybierać go sami. To Bardzo Wielkie Zło potrafi nas do takiego wyboru zmusić. Czy tego chcemy, czy nie.
— Najwyraźniej ja wypiłem za mało — wiedźmin uśmiechnął się cierpko. - A północ, jak to północ, minęła tymczasem. Przejdźmy do konkretów. Nie zabijesz Stregobora w Blaviken, nie pozwolę ci na to. Nie pozwolę, by doszło tu do walki i rzezi. Po raz drugi proponuję: zaniechaj zemsty. Zrezygnuj z zabicia go. W ten sposób udowodnisz jemu, i nie tylko jemu, że nie jesteś nieludzkim, krwiożerczym potworem, mutantem i odmieńcem. Udowodnisz mu, ze się mylił. Że wyrządził ci wielką krzywdę swoją pomyłką.