— Po koniec wieków! — zaśpiewał trubadur i zabrzęczał na lutni. Torque dołączył się wysokim trelem na swej trzcinowej piszczałce. - Bądź pozdrowiona, Panno Polna! Za urodzaj, za kwiaty w Dol Blathanna, ale i za skórę niżej podpisanego, którą ocaliłaś przed podziurawieniem grotami strzał. Wiecie, coś wam powiem.
Przestał grać, objął lutnię jak dziecko i posmutniał.
— Chyba nie wspomnę w balladzie o elfach i o trudnościach, z jakimi przyszło im się borykać. Nie zabrakłoby mętów chętnych do ruszenia w góry… Po co przyspi(r). szać…
Trubadur zamilkł.
— Dokończ — rzekł gorzko Torque. - Chciałeś powiedzieć: przyspieszać to, co nieuchronne. Nieuniknione.
— Nie mówmy o tym — przerwał Geralt. - Po co o tym mówić? Słowa nie są potrzebne. Bierzcie przykład z Lilie, — Komunikowała się z elfem telepatycznie — mruknął bard. - Czułem to. Prawda, Geralt? Ty przecież wyczuwasz taką komunikację. Pojąłeś, o czym… Co przekazywała elfowi?
— Co nieco.
— O czym mówiła?
— O nadziei. O tym, że wszystko się odnawia i nie przestanie odnawiać.
— Tylko tyle?
— Wystarczyło.
— Hm… Geralt? Lilie mieszka we wsi, wśród ludzi. Czy sądzisz, że…
— …że wśród nich zostanie? Tu, w Dol Blathanna? Może. Jeżeli…
— Jeżeli co?
— Jeżeli ludzie okażą się tego godni. Jeżeli kraniec świata pozostanie krańcem świata. Jeżeli będziemy respektować granicę. No, dość tego gadania, chłopcy. Czas spać.
— Prawda. Północ blisko, ogień przygasa. Posiedzę jeszcze, zawsze najlepiej układało mi się rymy przy dogasającym ogniu. A potrzebuję dla mojej ballady tytułu. Ładnego tytułu.
— Może "Kraniec świata"?
— Banalne — parsknął poeta. - Nawet jeśli to faktycznie kraniec, trzeba to miejsce określić inaczej. Metaforycznie. Zakładam, że wiesz, co to metafora, Geralt? Hm… Niech pomyślę… "Tam, gdzie…" Cholera. "Tam, gdzie…"
— Dobranoc — powiedział diabeł.
GŁOS ROZSĄDKU 6
Wiedźmin rozsznurował koszulę, odkleił mokry len od karku. W jaskini było bardzo ciepło, wręcz gorąco, w powietrzu wisiała ciężka, mokra para skraplająca się na omszałych głazach i bazaltowych płytach ścian.
Wszędzie dookoła były rośliny. Wyrastały z wykutych w podłożu, wypełnionych torfem zagłębień, z wielkich skrzyń, koryt i donic. Pięły się po skałach, po drewnianych rusztowaniach i tyczkach. Geralt przyglądał się ciekawie, rozpoznając niektóre rzadkie okazy — te, które wchodziły w skład wiedźmińskich leków i eliksirów, magicznych filtrów i czarodziejskich dekoktów. I inne, jeszcze rzadsze, których właściwości mógł się jedynie domyślać. I takie, których w ogóle nie znał i nawet o nich nie słyszał. Widział oblepiające ściany jaskini połacie gwiazdolistnego nostrixu, wylewające się z ogromnych donic zbite kule dętogłowu, pędy arenarii obsypane jagodami czerwonymi jak krew. Rozpoznawał mięsiste, grubo żyłkowane liście skorocelu, bordowozłote owale niezmiaru i ciemne strzałki piłorytki. Dostrzegał przytulony do kamiennych brył pierzasty mech stawikrew, połyskujące bulwy wroniego oka i tygrysie prążkowane płatki storczyka mysichwosta.
W zacienionej części groty wybrzuszały się czapy grzyba szytnaćca, szare jak polne kamienie. Nie opodal rósł siężygron, ziele zdolne zneutralizować każdą znaną toksynę lub jad. Wystające z wpuszczonych w grunt, głębokich skrzyń żółtoszare, niepozorne miotełki zdradzały ra-nog, korzeń o silnych i uniwersalnych właściwościach leczniczych.
Środek jaskini zajmowały rośliny wodne. Geralt widział kadzie pełne rogatka i żółwiowej rzęsy i baseny po. kryte zbitym kożuchem wgłębki, pożywki dla pasożytniczego ostryżu. Szklane zbiorniki pełne pokręconych kłączy halucynogennego dwugrotu, smukłych ciemnozielonych kryptokoryn i kłębów nicieńców. Błotniste, zamulone koryta, hodowle niezliczonych pleśniaków, glonów pleśni i bagiennych porostów.
Nenneke, zakasawszy rękawy kapłańskiej szaty, wyjęła z koszyka nożyce i kościane grabki i bez słowa przystąpiła do pracy. Geralt przysiadł na ławeczce pomiędzy słupami światła wpadającego przez wielkie kryształowe płyty w sklepieniu jaskini.
Kapłanka mruczała i nuciła pod nosem, zwinnie zagłębiając ręce w gęstwinę liści i pędów, szybko szczękała nożycami, zapełniała koszyk pękami zielska. Poprawiała podtrzymujące rośliny tyczki i ramki, od czasu do czasu wzruszała ziemię trzonkiem grabek. Niekiedy, mamrocząc gniewnie, wyrywała zeschłe lub przegniłe łodyżki, ciskała je do zbiorników humusu na pożywkę dla grzybów i innych, łuskowatych i wężowo skręconych roślin, których wiedźmin nie znał. Nie był nawet pewien, czy w ogóle były to rośliny — wydawało mu się, że połyskujące kłącza poruszały się lekko, wyciągając w stronę rąk kapłanki włosowate odnóżki.
Było ciepło. Bardzo ciepło.
— Geralt?
— Słucham — zwalczył ogarniającą go senność. Nenneke, bawiąc się nożycami, patrzyła na niego zza wielkich pierzastych liści muchokrzewu.
— Nie wyjeżdżaj jeszcze. Zostań. Kilka dni dłużej.
— Nie, Nenneke. Czas już ruszać mi w drogę.
— Co cię tak pędzi? Herewardem przejmować się nie musisz. A ten włóczykij Jaskier niech jedzie sam na złamanie karku. Zostań, Geralt.
— Nie, Nenneke.
Kapłanka szczęknęła nożycami.
— Czy dlatego tak ci spieszno, by opuścić świątynię, bo boisz się że ona cię tu odnajdzie?
— Tak — przyznał nie bez oporów. - Zgadłaś.
— To nie była bynajmniej trudna zagadka — mruknęła. - Ale uspokój się. Yennefer była tu już. Dwa miesiące temu. Nie wróci tak prędko, bo pokłóciłyśmy się. Nie, nie o ciebie, o ciebie nawet nie pytała.
— Nie pytała?
— Tu cię boli — zaśmiała się kapłanka. - Jesteś egocentrykiem jak każdy mężczyzna. Nie ma niczego gorszego niż brak zainteresowania, prawda? Niż obojętność? Ale nie, nie załamuj się. Znam Yennefer za dobrze. Nie pytała o nic, ale rozglądała się bacznie, szukając tu twoich śladów. A jest na ciebie potężnie wściekła, wyczułam to.
— O co się pokłóciłyście?
— O nic, co mogłoby cię obchodzić.
— I tak wiem.
— Nie sądzę — rzekła spokojnie Nenneke, poprawiając tyczki. - Twoja wiedza o niej jest bardzo powierzchowna. Jej wiedza o tobie, nawiasem mówiąc, również. To dość typowe dla związku, jaki was łączy lub łączył. Obydwojga nie stać na nic oprócz silnie emocjonalnej oceny skutków przy jednoczesnym ignorowaniu przyczyn.
— Ona była tu, aby próbować się leczyć — stwierdził chłodno. - O to się pokłóciłyście, przyznaj.
— Niczego nie przyznam.
Wiedźmin podniósł się, stanął w pełnym świetle, pod jedną z kryształowych tafli w sklepieniu groty.
— Pozwól tu na moment, Nenneke. Rzuć na to okiem. Rozsupłał tajną kieszonkę w pasie, wydobył maleńkie zawiniątko, miniaturową sakieweczkę z koziej skóry, wysypał zawartość na dłoń.
— Dwa diamenty, rubin, trzy ładne nefryty, interesujący agat. - Nenneke znała się na wszystkim. - Hę cię kosztowały?
— Dwa i pół tysiąca temerskich orenów. Zapłata za strzygę z Wyzimy.
— Za poszarpaną szyję — skrzywiła się kapłanka. -
Cóż, kwestia ceny. Ale dobrze zrobiłeś, obracając gotówkę w te świecidełka. Oren stoi słabo, a ceny kamieni w Wy-zimie nie są wysokie, za blisko do krasnoludzkich kopalni w Mahakamie. Jeśli sprzedasz te kamyki w Novigradzie dostaniesz co najmniej pięćset novigradzkich koron, a korona to obecnie sześć i pół orena i zwyżkuje.
— Chciałbym, żebyś to wzięła.
— W depozyt?
— Nie. Nefryty zachowaj dla świątyni jako, dajmy na to, moją ofiarę dla bogini Melitele. A pozostałe kamienie… są dla niej. Dla Yennefer. Oddaj jej, gdy odwiedzi cię ponownie, co pewnie stanie się niebawem.
Nenneke spojrzała mu prosto w oczy.
— Nie robiłabym tego na twoim miejscu. Wierz mi, rozwścieczysz ją jeszcze bardziej, o ile można bardziej. Zostaw wszystko tak, jak jest, bo niczego już nie jesteś w stanie ani poprawić, ani polepszyć. Uciekając od niej zachowałeś się… no, nazwijmy to, w sposób niespecjalnie godny dojrzałego mężczyzny. Próbując zmazywać własną winę klejnotami, zachowasz się jak mężczyzna mocno, mocno przejrzały. Naprawdę nie wiem, którego typu mężczyzn gorzej nie znoszę.