— Pech. Przydałoby mi się trochę grosza, aby przezimować — wiedźmin łyknął z garnca, otarł usta z piany. - Wybieram się do Yspaden, ale nie wiem, czy zdążę, nim śniegi zawalą drogi. Mogę utknąć w którymś z grodków wzdłuż Lutońskiego traktu.
— Długo zabawisz w Blaviken?
— Krótko. Nie mam czasu się zabawiać. Idzie zima.
— Gdzie się zatrzymasz? Może u mnie? Wolna izba jest na stryszku, po co masz się dać obedrzeć przez karczmarzy, tych złodziei. Pogadamy, opowiesz, co w szerokim świecie słychać.
— Chętnie. Ale co na to twoja Libusze? Ostatnim razem dało się zauważyć, że nie przepada za mną.
— W moim domu baby nie mają głosu. Ale, między nami, nie rób przy niej tego, co ostatnim razem, podczas kolacji.
— Idzie ci o to, że rzuciłem widelcem w szczura?
— Nie. Idzie mi o to, że trafiłeś, chociaż było ciemno.
— Myślałem, że to będzie zabawne.
— Było. Ale nie rób tego przy Libusze. Słuchaj, a ta… jak jej tam… Kiki…
— Kikimora.
— Potrzebna ci do czegoś?
— Ciekawe, do czego? Jeśli nie ma nagrody, możesz ją kazać wrzucić do gnojówki.
— Pomysł nie jest zły. Hej tam, Karelka, Borg, Nosikamyk! Jest tam który?
Wszedł strażnik miejski z partyzaną na ramieniu, z hukiem zawadzając ostrzem o ościeżnicę.
— Nosikamyk — rzekł Caldemeyn. - Weź kogoś do pomocy, zabierz sprzed chałupy osła razem z tym świństwem zapakowanym w derkę, wyprowadź za chlewiki i utop w gnojówce. Zrozumiałeś?
— Wedle rozkazu. Ale… Panie wójcie…
— Czego?
— Może nim topić to ohydztwo…
— No?
— Pokazaćby Mistrzowi Irionowi. A nuż mu się do czegoś przygodzi.
Caldemeyn pacnął się w czoło otwartą dłonią.
— Niegłupiś, Nosikamyk. Słuchaj, Geralt, może nasz miejscowy czarodziej odpali ci coś za tę padlinę. Rybacy znoszą mu różne dziworyby, ośmionogi, klabatry czy ker-guleny, niejeden na tym zarobił. Chodź, przejdziemy się do wieży.
— Dorobiliście się czarodzieja? Na stałe czy dorywczo?
— Na stałe. Mistrz Irion. Mieszka w Blaviken od roku. Możny mag, Geralt, z samego wyglądu poznasz.
— Wątpię, czy możny mag zapłaci za kikimorę — skrzywił się Geralt. - O ile wiem, nie jest potrzebna do produkcji żadnych eliksirów. Zapewne wasz Irion tylko mi na-urąga. My, wiedźmini, nie kochamy się z czarodziejami.
— Nigdy nie słyszałem, żeby Mistrz Irion komuś urągał. Czy zapłaci, nie przysięgnę, ale spróbować nie zawadzi. Na bagnach może być więcej takich kikimorów, i co wtedy? Niech czarodziej obejrzy stwora i w razie czego rzuci jakieś czary na bagniska albo co.
Wiedźmin pomyślał przez chwilę.
— Punkt dla ciebie, Caldemeyn. Cóż, zaryzykujemy spotkanie z Mistrzem Irionem. Idziemy?
— Idziemy. Nosikamyk, odgoń te dzieciaki i bierz kła-poucha na postronek. Gdzie moja czapka?
II
Wieża, zbudowana z gładko ociosanych bloków granitu, zwieńczona zębatymi blankami, przedstawiała się imponująco, górując nad potłuczonymi dachówkami domostw i wklęśniętymi strzechami chałup.
— Odnowił, widzę — rzekł Geralt. - Czarami czy zapędził was do roboty?
— Czarami, głównie.
— Jaki on jest, ten wasz Irion?
— Porządny. Ludziom pomaga. Ale odludek, mruk. Z wieży prawie nie wychodzi.
Na drzwiach zdobnych rozetą intarsjowaną jasnym drewnem wisiała ogromna kołatka w kształcie płaskiego, wyłupiastookiego łba ryby trzymającej mosiężne kółko w zębatej paszczęce. Caldemeyn, obeznany widać z działaniem mechanizmu, zbliżył się, odchrząknął i wyrecytował:
— Pozdrawia wójt Caldemeyn ze sprawą do Mistrza Iriona. Z nim pozdrawia wiedźmin Geralt z Rivii, takoż ze sprawą.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, wreszcie rybi łeb poruszył zębatą żuchwą, tchnął obłoczkiem pary.
— Mistrz Irion nie przyjmuje. Odejdźcie, dobrzy ludzie. Caldemeyn podreptał w miejscu, spojrzał na Geralta.
Wiedźmin wzruszył ramionami. Nosikamyk, skupiony i poważny, dłubał w nosie.
— Mistrz Irion nie przyjmuje — powtórzyła metalicznie kołatka. - Odejdźcie, dobrzy…
— Nie jestem dobrym człowiekiem — przerwał głośno Geralt. - Jestem wiedźminem. To, na ośle, to jest kikimo-ra, którą zabiłem bardzo blisko miasteczka. Obowiązkiem każdego czarodzieja rezydenta jest dbać o bezpieczeństwo w okolicy. Mistrz Irion nie musi zaszczycać mnie rozmową, nie musi mnie przyjmować, jeśli taka jego wola. Ale kikimorę niech sobie obejrzy i wyciągnie wnioski. Nosikamyk, odtrocz kikimorę i zwal ją tutaj, pod same drzwi.
— Geralt — rzekł cicho wójt. - Ty odjedziesz, a ja tu będę musiał…
— Idziemy, Caldemeyn. Nosikamyk, wyjmij palec z nosa i zrób, co kazałem.
— Zaraz — powiedziała kołatka zupełnie innym głosem. - Geralt, to naprawdę ty? Wiedźmin zaklął cicho.
— Tracę cierpliwość. Tak, to naprawdę ja. I co z tego, ze to naprawdę ja?
— Podejdź blisko do drzwi — rzekła kołatka, pykając obłoczkiem pary. - Sam. Wpuszczę cię.
— Co z kikimorą?
— Pal ją licho. Chcę z tobą rozmawiać, Geralt. Tylko z tobą. Wybaczcie, wójcie.
— Co mi tam, Mistrzu Irionie — machnął ręką Caldemeyn. - Bywaj, Geralt. Zobaczymy się później. Nosikamyk! Potwora do gnojówki!
— Wedle rozkazu.
Wiedźmin podszedł do intarsjowanych drzwi, które uchyliły się bardzo niewiele, tyle, by mógł się przecisnąć, po czym natychmiast zatrzasnęły się, pozostawiając go w zupełnym mroku.
— Hej! — zawołał, nie kryjąc złości.
— Już — odpowiedział głos, dziwnie znajomy. Wrażenie było tak niespodziewane, że wiedźmin zatoczył się i wyciągnął rękę, szukając oparcia. Nie znalazł.
Sad kwitł biało i różowo, pachniał deszczem. Niebo przecinał wielobarwny łuk tęczy, spinający korony drzew z dalekim, błękitnym łańcuchem górskim. Domek pośród sadu, maleńki i skromny, tonął w malwach. Geralt spojrzał pod nogi i stwierdził, że stoi po kolana w macierzance.
— No, chodźże, Geralt — odezwał się głos. - Jestem przed domem.
Wszedł w sad pomiędzy drzewa. Dostrzegł po lewej ruch, obejrzał się. Jasnowłosa dziewczyna, zupełnie naga, szła wzdłuż rzędu krzewów, niosąc koszyk pełen jabłek. Wiedźmin solennie sobie obiecał nie dziwić się więcej.
— Nareszcie. Witaj, wiedźminie.
— Stregobor! — zdziwił się Geralt. Wiedźmin spotykał w życiu złodziei wyglądających jak rajcy miejscy, rajców wyglądających jak proszalne dziady, nierządnice wyglądające jak królewny, królewny wyglądające jak cielne krowy i królów wyglądających jak złodzieje. A Stregobor zawsze wyglądał tak, jak wedle wszystkich prawideł i wyobrażeń winien wyglądać czarodziej. Był wysoki, chudy, zgarbiony, miał wielkie, siwe, krzaczaste brwi i długi, zakrzywiony nos. Na dobitkę nosił czarną powłóczystą szatę z nieprawdopodobnie szerokimi rękawami, a w ręku dzierżył długaśny posoch z kryształową gałką. Żaden ze znanych Geraltowi czarodziejów nie wyglądał tak jak Stregobor. Co dziwniejsze, Stregobor faktycznie był czarodziejem.
Siedli na ganku otoczonym malwami w wiklinowych fotelach, przy stoliku z blatem z białego marmuru. Naga blondynka z koszem jabłek zbliżyła się, uśmiechnęła, obróciła i wróciła do sadu, kołysząc biodrami.
— To też iluzja? — spytał Geralt, patrząc na kołysanie.
— Też. Jak wszystko tutaj. Ale to jest, mój kochany, iluzja pierwszej klasy. Kwiaty pachną, jabłka możesz jeść, pszczoła może cię użądlić, a ją — czarodziej wskazał na blondynkę — możesz…
— Może później.
— Słusznie. Co tu robisz, Geralt? Nadal trudnisz się —. zabijaniem za pieniądze przedstawicieli ginących gatunków? Ile dostałeś za kikimorę? Pewnie nic, inaczej nie przyszedłbyś tutaj. I pomyśleć, że są ludzie nie wierzący w przeznaczenie. Chyba że wiedziałeś o mnie. Wiedziałeś?
— Nie wiedziałem. To ostatnie miejsce, w którym mogłem się ciebie spodziewać. O ile mnie pamięć nie myli, dawniej mieszkałeś w Kovirze, w podobnej wieży.
— Wiele się zmieniło od tamtych czasów.
— Chociażby twoje miano. Podobno jesteś teraz Mistrzem Irionem.