Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Yennefer, nie chciałbym być natrętny, ale czas nagli. Mój przyjaciel…

— Geralt — przerwała ostro. - Wylazłam dla ciebie z łóżka, a nie zamierzałam tego zrobić przed południowym, dzwonem. Jestem gotowa zrezygnować ze śniadania. Wiesz, dlaczego? Bo przyniosłeś mi sok jabłkowy. Spieszyłeś się, głowę zaprzątało ci cierpienie przyjaciela, wdarłeś się tu przemocą, bijąc ludzi po czerepach, a mimo to poświęciłeś myśl spragnionej kobiecie. Ująłeś mnie tym i niewykluczone, że ci pomogę. Ale z wody i mydła nie zrezygnuję. Idź. Proszę.

— Dobrze.

— Geralt.

— Słucham — zatrzymał się w progu.

— Skorzystaj z okazji i sam też się wykąp. Po zapachu jestem w stanie domyślić się nie tylko rasy i wieku, ale i maści twojego konia.

IV

Weszła do łaźni w momencie, gdy Geralt, siedząc goły na maleńkim zydelku, polewał się wodą z ceberka. Chrząknął i skromnie obrócił się tyłem.

— Nie krępuj się — powiedziała, rzucając naręcze odzieży na wieszak. - Nie mdleję na widok nagiego mężczyzny. Triss Merigold, moja przyjaciółka, mawia, że jeśli się widziało jednego, to widziało się wszystkie.

Wstał, owinąwszy się ręcznikiem w biodrach.

— Piękna blizna — uśmiechnęła się Yennefer, patrząc na jego pierś. - Co to było? Wpadłeś pod piłę w tartaku?

Nie odpowiedział. Czarodziejka nadal przyglądała mu się, zalotnie przekrzywiając głowę.

— Pierwszy wiedźmin, którego mogę obejrzeć z bliska, i to rozebranego do rosołu. Oho! — pochyliła się, nadstawiając ucha. - Słyszę twoje serce. Bardzo wolny rytm. Potrafisz kontrolować wydzielanie adrenaliny? Ach, wybacz zawodową ciekawość. Jesteś, zdaje się, dziwnie drażliwy na punkcie cech własnego organizmu. Zwykłeś te cechy określać słowami, których bardzo nie lubię, popadając przy tym w patetyczny sarkazm, którego nie lubię jeszcze bardziej.

Nie odpowiedział.

— No, ale dość o tym. Moja kąpiel stygnie — Yennefer uczyniła ruch, jakby chciała zrzucić płaszcz, zawahała się. - Ja się będę kąpała, ty będziesz opowiadał. Oszczędzimy czas. Ale… Nie chcę cię peszyć, a poza tym prawie się nie znamy. A zatem, przez wzgląd na przyzwoitość…

— Odwrócę się — zaproponował niepewnie.

— Nie. Muszę widzieć oczy tego, z kim rozmawiam. Mam lepszy pomysł.

Usłyszał wypowiadane zaklęcie, poczuł drgnięcie me-dalionu i zobaczył czarny płaszcz, miękko osuwający się na posadzkę. A potem usłyszał plusk wody.

— Teraz ja nie widzę twoich oczu, Yennefer — powiedział. - A szkoda.

Niewidzialna czarodziejka parsknęła, zachlupotała w kadzi.

— Opowiadaj.

Geralt skończył mocować się z wciąganymi pod ręcznik spodniami, usiadł na ławie. Dopinając klamry butów, zrelacjonował przygodę nad rzeką, skracając do minimum opis walki z sumem. Yennefer nie wyglądała na kogoś, kogo może interesować rybołówstwo.

Gdy doszedł do momentu, w którym stwór-obłok wydostał się z dzbana, wielka gąbka mydląca niewidzialność zamarła.

— No, no — usłyszał. - Interesujące. Dżinn zamknięty w butelce.

— Jaki tam dzinn — zaoponował. - To była jakaś odmiana szkarłatnej mgły. Jakiś nowy, nieznany rodzaj…

— Nowy a nieznany rodzaj zasługuje, by go jakoś nazwać — rzekła niewidzialna Yennefer. - Dzinn to nazwa nie gorsza od innych. Kontynuuj, proszę.

Usłuchał. Mydliny w kadzi pieniły się zawzięcie w trakcie dalszego ciągu opowieści, woda przelewała się przez krawędź. W pewnej chwili coś przykuło jego wzrok. Przypatrzył się uważniej i dostrzegł zarysy i kształty ukazane przez mydło pokrywające niewidzialność. Zarysy i kształty pochłonęły go tak, ze zaniemówił.

— Opowiadaj! — ponaglił go głos dobiegający z nicości, sponad zarysów. - Co było dalej?

— To wszystko — powiedział. - Przepędziłem tego, jak mówisz, dżinna…

— Jakim sposobem? — Czerpak uniósł się i wylał wodę. Mydło znikło, kształty też. Geralt westchnął.

— Zaklęciem — powiedział. - Dokładniej, egzorcyzmem.

— Jakim? — Czerpak znowu wylał wodę. Wiedźmin zaczął pilniej obserwować czynności czerpaka, bo woda, choć na krótko, również ukazywała to i owo. Powtórzył zaklęcie, zgodnie z zasadą bezpieczeństwa zastępując głoskę «e» wdechem. Sądził, że zaimponuje czarodziejce znajomością tej zasady, zdziwił się więc, słysząc z kadzi szaleńczy śmiech.

— Co w tym jest śmiesznego?

— Ten twój egzorcyzm… — Ręcznik sfrunął z kołka i zaczął gwałtownie wycierać resztki zarysów. - Triss popłacze się ze śmiechu, gdy jej o tym opowiem! Kto cię tego nauczył, wiedźminie? Tego… zaklęcia?

— Pewna kapłanka z chramu Huldry. To tajny język świątynny…

— Dla kogo tajny, dla tego tajny. - Ręcznik chlasnął o brzeg kadzi, woda bryznęła na posadzkę, ślady bosych stóp zaznaczyły kroki czarodziejki. - To nie było żadne zaklęcie, Geralt. Nie radziłabym ci tez powtarzać tych słów w innych świątyniach.

— Jeśli nie zaklęcie, to co to było? — spytał patrząc, jak dwie czarne pończochy tworzą, jedną po drugiej, zgrabne nogi z powietrza.

— Dowcipne powiedzenie. - Majtki z falbankami opięły się na nicości w niezwykle interesujący sposób. - Choć nieco niecenzuralne.

Biała koszula z wielkim żabotem w kształcie kwiatu furknęła w górę i utworzyła kształty. Yennefer, jak zauważył wiedźmin, nie nosiła żadnych fiszbinowych fidry-gałek używanych zwykle przez kobiety. Nie musiała.

— Jakie powiedzenie? — spytał.

— Mniejsza z tym.

Ze stojącej na stołku czworokątnej kryształowej butelki wyskoczył korek. W łaźni zapachniało bzem i agrestem. Korek opisał kilka kręgów i wskoczył na miejsce. Czarodziejka zapięła mankiety koszuli, wciągnęła suknię i zmaterializowała się.

— Zapnij mnie — odwróciła się plecami, czesząc włosy szylkretowym grzebieniem. Grzebień, jak zauważył, miał długi i zaostrzony kolec mogący w potrzebie z powodzeniem zastąpić sztylet.

Zapiął jej suknię wyrachowanie powoli, haftkę po haftce, ciesząc się zapachem jej włosów opadających czarną kaskadą do połowy pleców.

— Wracając do butelkowego stwora — powiedziała Yennefer, przypinając do uszu brylantowe kolczyki — to oczywistym jest, że nie to twoje śmieszne "zaklęcie" zmusiło go do ucieczki. Bliższa prawdy wydaje się hipoteza, że wyładował wściekłość na twoim kompanie i uciekł, znudziwszy się po prostu.

— Prawdopodobnie — zgodził się Geralt ponuro. - Nie sądzę bowiem, by poleciał do Cidaris ukatrupić Valdo Marxa.

— Kto to jest Valdo Mane?

— Trubadur, który uważa mojego kompana, również poetę i muzyka, za ulegające gustom motłochu beztalencie.

Czarodziejka odwróciła się z dziwnym błyskiem we fiołkowych oczach.

— Czyżby twój przyjaciel zdążył wypowiedzieć życzenie?

— Nawet dwa. Oba potwornie głupie. Dlaczego pytasz? Przecież to ewidentna bzdura, to spełnianie życzeń przez geniusze, d'jinni, duchy lampy…

— Ewidentna bzdura — powtórzyła Yennefer z uśmiechem. - Oczywiście. To wymysł, pozbawiona sensu baję-da, tak jak wszystkie legendy, w których dobre duchy i wróżki spełniają życzenia. Bajki takie wymyślane są przez biednych prostaczków, którzy nawet marzyć nie mogą o tym, by swe liczne życzenia i pragnienia zaspokajać w drodze własnej aktywności. Cieszy mnie, ze nie należysz do takowych, Geralcie z Rivii. Jesteś mi przez to bliższy duchowo. Ja, gdy czegoś pragnę, nie marzę, lecz działam. I zawsze zdobywam to, czego pragnę.

— Nie wątpię. Jesteś gotowa?

— Jestem gotowa — czarodziejka dopięła rzemyki trzeiczków, wstała. Nawet na obcasach nie była imponująco wysoka. Potrząsnęła włosami, które, jak stwierdził, zachowały malowniczy, rozburzony i wijący się nieład pomimo zawziętego czesania.

— Mam pytanie, Geralt. Pieczęć, która zamykała butlę… Czy twój przyjaciel ma ją nadal?

Wiedźmin zastanowił się. Pieczęć miał nie Jaskier, ale on sam, i to przy sobie. Ale doświadczenie uczyło, że czarodziejom nie należało mówić za wiele.

— Hmm… Sądzę, że tak — zmylił ją co do przyczyny zwłoki w odpowiedzi. - Tak, chyba ma. A co? Czy ta pieczęć jest ważna?

53
{"b":"100373","o":1}