Po prawej były kolejne drzwi, półotwarte, a za nimi kamienne schodki prowadzące w dół. Wiedźmin już miał je minąć, gdy z dołu dobiegło go niewyraźne przekleństwo, łomot i suchy trzask pękającego naczynia.
Pomieszczenie było wielką kuchnią, pełną utensyliów, pachnącą ziołami i smolnym drewnem. Na kamiennej podłodze, wśród odłamków glinianego dzbanka, klęczał zupełnie goły mężczyzna z nisko opuszczoną głową.
— Sok jabłkowy, psia mać — powiedział bełkotliwie, kręcąc głową jak baran, który omyłkowo ubódł mur fortecy. - Sok… jabłkowy. Gdzie… Gdzie jest służba?
— Słucham? — spytał grzecznie wiedźmin. Mężczyzna uniósł głowę i przełknął ślinę. Oczy miał błędne i mocno przekrwione.
— Ona chce soku z jabłek — oświadczył, po czym, unosząc się z wyraźnym trudem, usiadł na nakrytej kożuchem skrzyni i oparł się o piec. - Muszę… zanieść na górę, bo..
— Czy mam przyjemność z kupcem Beau Berrantem?
— Ciszej — skrzywił się boleśnie mężczyzna. - Nie wrzeszcz. Słuchaj, tam w beczułce… Sok. Z jabłek. Nalej w coś… i pomóż mi wejść na schody, dobrze?
Geralt wzruszył ramionami, potem pokiwał głową ze współczuciem. Sam raczej unikał alkoholowych ekscesów, ale stan, w jakim znajdował się kupiec, nie był mu całkowicie obcy. Odnalazł wśród naczyń dzban i cynowy kubek, naczerpał soku z beczułki. Usłyszał chrapanie i odwrócił się. Goły mężczyzna spał, zwiesiwszy głowę na pierś.
Wiedźmin miał przez chwilę ochotę polać go sokiem i rozbudzić, ale rozmyślił się. Wyszedł z kuchni, niosąc dzban. Korytarz kończył się ciężkimi, intarsjowanymi drzwiami. Wszedł ostrożnie, uchylając je tylko na szerokość pozwalającą wśliznąć się do środka. Było ciemnawo, rozszerzył więc źrenice. I zmarszczył nos.
W powietrzu wisiał ciężki zapach kwaśniejącego wina, świec i przejrzałych owoców. I jeszcze czegoś, co przypominało mieszankę woni bzu i agrestu.
Rozejrzał się. Stół na środku komnaty dźwigał prawdziwe pobojowisko dzbanków, karaf, pucharów, srebrnych talerzy i pater, półmisków i sztućców oprawnych w kość słoniową. Zmięta, zsunięta serweta zalana była winem, pełna fioletowych plam, sztywna od wosku, który ściekł ze świeczników. Łupiny pomarańczy jaskrawiły się niby kwiaty wśród pestek śliwek i brzoskwiń, ogonków gruszek i kostropatych, obranych z winogron szypuł. Jeden puchar był przewrócony i rozbity. Drugi był cały, w połowie pełny, sterczała z niego kość indyka. Obok pucharu stał czarny pantofelek na wysokim obcasie. Zrobiony był ze skóry bazyliszka. Nie istniał droższy surowiec mogący być wykorzystany w szewstwie.
Drugi pantofelek leżał pod krzesłem na rzuconej niedbale czarnej sukni z białymi falbankami i haftem o kwiecistym motywie.
Geralt stał przez chwilę niezdecydowany, walcząc z uczuciem zażenowania, z chęcią, by odwrócić się na pięcie i wyjść. Ale to oznaczałoby, że cerber w sieni oberwał zupełnie niepotrzebnie. Wiedźmin nie lubił robić czegokolwiek niepotrzebnie. W rogu komnaty dostrzegł kręcone schody.
Na stopniach znalazł cztery zwiędłe białe róże i serwetkę poplamioną winem i karminową pomadką. Zapach bzu i agrestu narastał.
Schody wiodły do sypialni, której podłogę pokrywała wielka kosmata skóra. Na skórze leżała biała koszula z koronkowymi mankietami i kilkanaście białych róż. I czarna pończocha.
Druga pończocha zwisała z jednego z czterech rzeźbionych słupków podtrzymujących kopulasty baldachim nad łożem. Rzeźby na słupkach wyobrażały nimfy i faunów, w różnych pozycjach. Niektóre pozycje były interesujące. Niektóre idiotycznie śmieszne. Wiele się powtarzało. /Ogólnie rzecz biorąc.
Geralt chrząknął głośno, patrząc na mnóstwo czarnych loków widocznych spod adamaszkowej kołdry. Kołdra poruszyła się i jęknęła. Geralt chrząknął jeszcze głośniej.
— Beau? — spytało niewyraźnie mnóstwo czarnych loków. - Przyniosłeś sok?
— Przyniosłem, Spod czarnych loków objawiła się blada trójkątna twarz, fiołkowe oczy i wąskie, lekko skrzywione wargi.
— Oooch… ~ wargi skrzywiły się jeszcze bardziej. -Oooch… Umrę z pragnienia…
— Proszę.
Kobieta usiadła, wygrzebując się z pościeli. Miała ładne ramiona i zgrabną szyję, na szyi czarną aksamitkę z gwiaździstym, skrzącym się od brylantów klejnotem. Oprócz aksamitki nie miała na sobie niczego.
— Dziękuję — wyjęła mu kubek z ręki, wypiła chciwie, potem uniosła ręce i dotknęła skroni. Kołdra zsunęła się jeszcze bardziej. Geralt odwrócił wzrok. Grzecznie, ale niechętnie.
— Kim ty właściwie jesteś? - spytała czarnowłosa kobieta, mrużąc oczy i zakrywając się kołdrą. - Co tu robisz? Gdzie, do cholery, jest Berrant?
— Na które pytanie mam odpowiedzieć najpierw? Momentalnie pożałował ironii. Kobieta uniosła dłoń, z palców wystrzeliła złocista smuga. Geralt zareagował odruchowo, składając obie dłonie w Znak Heliotropu, wychwycił czar tuż przed twarzą, ale wyładowanie było tak silne, że cisnęło go w tył, na ścianę. Osunął się na podłogę.
— Nie trzeba! — zawołał widząc, że kobieta unosi rękę ponownie. - Pani Yennefer! Przybywam w pokoju, bez złych zamiarów!
Od strony schodów dobiegł tupot, w drzwiach sypialni zamajaczyły postacie służących.
— Pani Yennefer!
— Odejdźcie — rozkazała im spokojnie czarodziejka. - Nie jesteście mi już potrzebni. Płaci się wam za pilnowanie domu. Ale skoro ten osobnik zdołał jednak tu wejść, zajmę się nim sama. Przekażcie to panu Berrantowi. A dla mnie proszę przygotować kąpiel.
Wiedźmin wstał z trudem. Yennefer przyglądała mu się
w milczeniu, mrużąc oczy.
— Odbiłeś moje zaklęcie — powiedziała wreszcie. - Nie jesteś czarodziejem, to widać. Ale zareagowałeś niezwykle szybko. Mów, kim jesteś, przybywający w pokoju nieznajomy. I radzę, mów prędko.
— Jestem Geralt z Rivii. Wiedźmin.
Yennefer wychyliła się z łoża, chwytając wyrzeźbionego na słupie fauna za fragment anatomii nieźle przystosowany do chwytania. Nie spuszczając wzroku z Geralta, podniosła z podłogi płaszcz z futrzanym kołnierzem. Owinąwszy się nim szczelnie, wstała. Nie spiesząc się nalała sobie jeszcze jeden kubek soku, wypiła duszkiem, odka-szlnęła, zbliżyła się. Geralt dyskretnie pomasował krzyże, które przed momentem boleśnie zetknęły się ze ścianą.
— Geralt z Rivii — powtórzyła czarodziejka, patrząc na niego zza czarnych rzęs. - Jak się tu dostałeś? I w jakim celu? Berrantowi, mam nadzieję, nie zrobiłeś krzywdy?
— Nie. Nie zrobiłem. Pani Yennefer, potrzebuję twej pomocy.
— Wiedźmin — mruknęła, podchodząc jeszcze bliżej, szczelniej otulając się płaszczem. - Nie dość, że pierwszy, którego widzę z bliska, to nie kto inny, a sławny Biały Wilk. Słyszałam o tobie to i owo.
— Wyobrażam sobie.
— Nie wiem, co sobie wyobrażasz — ziewnęła, po czym przysunęła się jeszcze bliżej. - Pozwolisz? — dotknęła dłonią jego policzka, zbliżyła twarz, spojrzała mu w oczy. Zacisnął szczęki. - Źrenice odruchowo dopasowują ci się do światła, czy też możesz je zwężać lub rozszerzać zależnie od woli?
— Yennefer — powiedział spokojnie. - Jechałem do Rinde cały dzień, nie zatrzymując się. Czekałem calutką noc na otwarcie bram. Dałem po czerepie odźwiernemu, który nie chciał mnie tu wpuścić. Niegrzecznie i natrętnie zakłóciłem ci sen i spokój. A wszystko to dlatego, że mój przyjaciel potrzebuje pomocy, której wyłącznie ty możesz udzielić. Udziel jej, proszę, a potem, jeśli zechcesz, porozmawiamy o mutacjach i aberracjach.
Cofnęła się o krok, nieładnie skrzywiła usta.
— O jakiego rodzaju pomoc chodzi?
— O regenerację magicznie porażonych narządów. Gardła, krtani i strun głosowych. Porażenie takie, jakby spowodowane przez szkarłatną mgłę. Lub bardzo podobne.
— Podobne — powtórzyła. - Krótko mówiąc, to nie szkarłatna mgła magicznie poraziła twego przyjaciela. Co to zatem było? Mówże, wyrwana ze snu o świcie nie mam ani siły, ani ochoty, by sondować ci mózg.
— Hmm… Najlepiej będzie, jeśli zacznę od początku…
— O, nie — przerwała. - Jeśli to aż tak skomplikowane, to wstrzymaj się nieco. Niesmak w ustach, potargane włosy, zlepione powieki i inne poranne niedogodności silnie ograniczają moje zdolności percepcyjne. Zejdź na dół do łaźni w piwnicy. Zaraz tam będę i wtedy wszystko mi opowiesz.