Renfri przez chwilę patrzyła na medalion wiedźmina kręcący się na łańcuszku obracanym w palcach.
— A jeśli ci powiem, wiedźminie, że nie potrafię wybaczać ani rezygnować z zemsty, będzie to równoznaczne z przyznaniem mu, i nie tylko jemu, racji, prawda? Udowodnię tym samym, że jednak jestem potworem, nieludzkim demonem przeklętym przez bogów? Posłuchaj, wiedźminie. Na samym początku mojej tułaczki przygarnął mnie pewien wolny kmieć. Spodobałam mu się. Ponieważ on jednak wcale mi się nie podobał, a wręcz przeciwnie, za każdym razem, kiedy chciał mnie mieć, prał mnie tak, że rano ledwo zwlekałam się z barłogu. Któregoś razu wstałam, gdy było jeszcze ciemno, i poderżnęłam kmieciowi gardło. Kosą. Nie miałam wtedy jeszcze takiej wprawy jak dzisiaj i nóż wydał mi się za mały. I widzisz, Geralt, słuchając, jak kmieć gulgocze i krztusi się, patrząc, jak wierzga nogami, poczułam, że ślady jego kija i pięści nie bolą już nic a nic, i że jest mi dobrze, tak dobrze, że aż… Odeszłam raźno pogwizdując, — zdrowa, wesoła i szczęśliwa. I później za każdym razem było tak samo. Gdyby było inaczej, któż by tracił czas na zemstę?
— Renfri — powiedział Geralt. - Niezależnie od twoich racji i motywów, nie odjedziesz stąd pogwizdując i nie będzie ci tak dobrze, że aż. Nie odjedziesz wesoła i szczęśliwa, ale odjedziesz żywa. Jutro wcześnie rano, tak jak nakazał wójt. Już ci to mówiłem, ale powtórzę. Nie zabijesz Stregobora w Blaviken.
Oczy Renfri błyszczały w świetle świecy, błyszczały perły w wycięciu kaftanika, błyszczał medalion z paszczą wilka, wirując na srebrnym łańcuszku.
- Żal mi ciebie — powiedziała nagle dziewczyna wolno, wpatrzona w migoczący krążek srebra. - Twierdzisz, że nie istnieje mniejsze zło. Stoisz na placu, na bruku zalanym krwią, sam, taki bardzo samotny, bo nie umiałeś dokonać wyboru. Nie umiałeś, ale dokonałeś. Nigdy nie będziesz wiedział, nigdy nie będziesz miał pewności, nigdy, słyszysz… A twoją zapłatą kamień, złe słowo. Żal mi ciebie.
— A ty? — spytał wiedźmin cicho, prawie szeptem.
— Ja też nie umiem wybierać.
— Kim jesteś?
— Jestem tym, czym jestem.
— Gdzie jesteś?
— Zimno… mi…
— Renfri! — Geralt ścisnął medalion w dłoni. Poderwała głowę jak zbudzona ze snu, mrugnęła' kilkakrotnie, zdziwiona. Przez moment, bardzo krótki, wyglądała na przestraszoną.
— Wygrałeś — powiedziała nagle ostro. - Wygrałeś, wiedźminie. Jutro rankiem wyjeżdżam z Blaviken i nigdy nie wrócę do tego parszywego miasteczka. Nigdy. Nalej, jeśli jeszcze coś zostało we flaszce.
Zwykły drwiący, figlarny uśmieszek wrócił na jej wargi, gdy odstawiała pusty kubek na stół.
— Geralt?
— Jestem.
— Ten cholerny dach jest stromy. Wolałabym wyjść o świcie. Po ciemku mogę spaść i potłuc się. Jestem księżniczką, mam delikatne ciało, wyczuwam ziarnko grochu przez siennik. O ile nie jest porządnie wypchany słomą, rzecz jasna. Co ty na to?
— Renfri — Geralt uśmiechnął się mimo woli. - Czy to, co mówisz, przystoi księżniczce?
— Co ty, psiakrew, możesz wiedzieć o księżniczkach? Ja byłam księżniczką i wiem, że cała przyjemność bycia takową to możność robienia, co się chce. Mam ci powiedzieć wprost, czego mi się chce, czy sam się domyślisz?
Geralt, wciąż uśmiechnięty, nie odpowiedział.
— Nie chcę nawet dopuścić do siebie myśli, że ci się nie podobam — skrzywiła się dziewczyna. - Wolę założyć, że masz stracha, by nie spotkał cię los wolnego kmiecia. Ech, białowłosy. Nie mam przy sobie niczego ostrego. Zresztą sprawdź sam.
Położyła mu nogi na kolanach.
- Ściągnij mi buty. Cholewa to najlepsze miejsce do ukrycia noża.
Bosa, wstała, szarpnęła klamrę pasa.
— Tutaj również niczego nie ukrywam. Ani tutaj, jak widzisz. Zgaś tę cholerną świecę.
Na zewnątrz w ciemnościach darł się kot.
— Renfri?
— Co?
— To batyst?
— Pewnie że tak, psiakrew. Jestem księżniczką czy nie?
V
— Tata — nudziła monotonnie Marilka. - Kiedy pójdziemy na jarmark? Na jarmark, tata!
— Cicho, Marilka — burknął Caldemeyn, wycierając talerz chlebem. - Więc jak mówisz, Geralt? Wynoszą się z miasteczka?
— Tak.
— No, nie myślałem, że tak gładko pójdzie. Z tym pergaminem opieczętowanym przez Audeona trzymali mnie za gardło. Robiłem dobrą minę, ale po prawdzie to guzik mógłbym im uczynić.
— Nawet jeśli otwarcie złamaliby prawo? Wszczęli gwałt, bijatykę?
— Nawet. Audoen, Geralt, to bardzo drażliwy król, posyła na szafot za byle co. Ja mam żonę, córkę, dobrze mi na moim urzędzie, nie muszę się głowić, skąd jutro wytrzasnę omastę do kaszy. Jednym słowem, dobrze się stało, że wyjeżdżają. A jak to się właściwie stało?
— Tata, ja chcę na jarmark!
— Libusze! Weź stąd Marilkę! Tak, Geralt, nie sądziłem. Wypytywałem Setnika, karczmarza ze "Złotego Dworu", o tę novigradzką kompanię. To nielicha zgraja. Niektórych rozpoznano.
— Aha?
— Ten ze szramą na gębie to Nohom, dawniej przyboczny Abergarda, z tak zwanej wolnej kompanii angreńskiej. Słyszałeś o wolnej kompanii? Jasne, kto nie słyszał. Ten byk, którego wołają Piętnastka, również. Nawet jeśli nie, to nie myślę, by jego przezwisko wzięło się od piętnastu dobrych uczynków, jakie w życiu zrobił. Ten czarniawy półelf to Civril, zbój i zawodowy morderca. Podobno miał coś wspólnego z masakrą w Tridam.
— Gdzie?
— W Tridam. Nie słyszałeś? Głośno było o tym trzy… Tak trzy lata temu, bo Marilka miała dwa latka. Baron z Tridam trzymał w lochu jakichś zbójców. Ich kamraci, wśród nich podobno ten mieszaniec Civril, opanowali prom na rzece pełen pielgrzymów, było to w czasie Święta Nis. Posłali do barona żądanie uwolnienia tamtych. Baron, ma się rozumieć, odmówił, a wtedy oni zaczęli mordować pątników, po kolei, jednego po drugim. Zanim baron zmiękł i zwolnił tamtych z lochu, spuścili z prądem ponad dziesięciu. Baronowi groziło potem wygnanie albo nawet i topór, jedni mieli mu za złe, że uległ, dopiero gdy aż tylu zabito, inni wszczęli rwetes, że bardzo wielkie zło uczynił, że prę… precedens to był albo jak, że trzeba było tamtych wystrzelać z kusz razem z zakładnikami albo szturmem brać na łodziach, nie popuścić ni na palec. Baron na sądzie prawił, że mniejsze zło wybrał, bo na promie było więcej jak ćwierć setki ludzi, baby, dzieciaki.
— Tridamskie ultimatum — szepnął wiedźmin. - Renfri…
— Co?
— Caldemeyn, jarmark.
— Co?
— Nie rozumiesz, Caldemeyn? Oszukała mnie. Nie wyjadą. Zmuszą Stregobora do wyjścia z wieży, tak jak zmusili barona z Tridam. Albo mnie zmuszą do… Nie rozumiesz? Zaczną mordować ludzi na jarmarku. Wasz rynek, w tych murach, to prawdziwa pułapka!
— Na wszystkich bogów, Geralt! Siadaj! Dokąd, Geralt? Marilka, przerażona krzykiem, zachlipała wtulona w kąt kuchni.
— Mówiłam ci! — krzyknęła Libusze, wyciągając rękę w kierunku wiedźmina. - Mówiłam! Samo zło przez niego!
— Cicho, babo! Geralt! Siadaj!
— Trzeba ich powstrzymać. Zaraz, zanim ludzie wejdą na rynek. Zwołaj strażników. Gdy będą wychodzili z zajazdu, za łby ich i w łyka.
— Geralt, bądź rozsądny. Tak nie wolno, nie możemy ich ruszyć, jeśli niczego nie przeskrobali. Będą się bronić, poleje się krew. To zawodowcy, wyrżną mi ludzi. Jeśli dojdzie do Audeona, zapłacę głową. Dobrze, zbiorę straż, pójdę na targ, tam będę miał na nich oko…
— To nic nie da, Caldemeyn. Jeśli tłum wejdzie już na plac, nie zapobiegniesz panice i rzezi. Ich trzeba unieszkodliwić zaraz, póki rynek jest pusty.
— To będzie bezprawie. Nie mogę na to zezwolić. Z tym półelfem i Tridam to może być plotka. Możesz się mylić, i co wtedy? Audoen pasy ze mnie będzie darł.
— Trzeba wybrać mniejsze zło!
— Geralt! Zabraniam ci! Jako wójt, zabraniam! Zostaw miecz! Stój!
Marilka krzyczała zakrywszy buzię rączkami.