Gdy byłem już na przedmieściu Lublina – pech! Widzę, że przednie koło coś dziwnie mi się kiwa, jak pijane obija się po bokach widelca. Zlazłem z roweru i cóż: pękła ośka. Cholerny, zbuntowany rower! Bydlę przeklęte! Za kierownicę go i znów piechotą przez cały Lublin na ulicę Długą, gdzie mieszkał mój daleki kuzyn. A tu jak na złość znów deszcz i nie można wyjść z domu, żeby poszukać nowej ośki.
Następnego dnia mimo deszczu łaziłem po mieście i wreszcie po długim szukaniu kupiłem ją w sklepiku ze szmelcem na Starym Mieście.
Było już po południu, gdy wyjechałem z Lublina. A tu trzeba przejechać jeszcze prawie sześćdziesiąt kilometrów. Którędy jechać? Przez Piaski dalej – ale. szosą. Przez Łęczną bliżej – ale kawałek chłopską drogą, jak mi tłumaczono. Ale to dobra droga. Rowerem dobrze się jedzie. Wybrałem drogę przez Łęczną i przekląłem Łęczną, drogę, rower, wojnę, Niemców oraz cały świat razem z jego satelitami.
Już nieważne nawet było to, że co kilkanaście minut padał deszcz – ale to, co zobaczyłem, gdy minąłem Puchaczów. Ten „kawałek” dobrej drogi to chyba osiem kilometrów błota i gliny zalanej wodą. Kawałek jechałem, kawałek szedłem, i tak na zmianę. Pomaleńku, z nogami zamoczonymi do pół łydek, dotarłem do szosy Lublin – Włodawa. Teraz jeszcze kawałek na rowerze szosą, kawałek na piechotę do wsi i pozostało mi tylko trzy kilometry do następnej wsi – a tam już „meta”. Trzy kilometry w całkowitych ciemnościach, piechotą, po błocie, ciągnąc rower obok siebie. Nogi i tak już mokre, więc na kałuże nie zwracałem żadnej uwagi – tylko parłem jak czołg, prosto przed siebie, bez względu na przeszkody.
Wreszcie wieś i chałupa, w której mieszkają moje babulki. Gdy wszedłem w obejście, opadły mnie trzy złe psy, które już zostały spuszczone z łańcuchów. Oparty plecami o ścianę zasłaniałem się przed nimi rowerem. Wreszcie z chałupy wyszła gospodyni, odpędziła psy, a ja wszedłem – i z krzykiem na gospodarzy, że tak wcześnie spuścili psy.
– No bo, proszę pana – mówi gospodyni – kto mógł wiedzieć, że tak późno jeszcze ktoś do nas przyjdzie. Przecież my sami mieszkamy, pod lasem…
– Co za „proszę pana”, do jasnej cholery! – wrzasnąłem.
Wtedy dopiero poznały mnie. no bo w kombinezonie, mokry, zabłocony, w błocie po kolana, a najważniejsze – niespodziewany, a w chałupie paliła się tylko mała naftowa lampka.
Dwa dni odpoczywałem, a trzeciego rozebrałem rower na tak zwane czynniki pierwsze – smarowałem, czyściłem i szykowałem go do powrotnej drogi, bo wynikł jeszcze nowy feler – tylna piasta torpedo przepuszczała. Gdy jechałem na wolnym luzie, to później dwa, trzy obroty pedałami kręciłem na luzie, zanim piasta znów ciągnęła normalnie.
Poprzedniego dnia jeden gospodarz przywiózł mi z Chełma pięć kilogramów tytoniu i dziesięć litrów spirytusu. Na spirytus przywiozłem z sobą ośmiolitrową bańkę i dwie jednolitrowe wojskowe manierki. Spirytus był koloru żółtego i zalatywał rdzą – podobno przechowywany był w zardzewiałej beczce – ale to drobiazg, najważniejsze, że siłę przepisową posiadał. Bańkę opakowałem tytoniem, żeby z zewnątrz nikt się jej nie domacał. Wszystko razem owinąłem workiem, blisko otworu worka lokując manierki, by na wszelki wypadek były pod ręką. Wszystko razem na bagażnik i… serwus rodzinka i wioska, jadę do domu!
Wyjechałem już po obiedzie – no bo przecież te głupie sześćdziesiąt kilometrów do wieczora przekręcę. Pięć kilometrów drogą polną do szosy, a dalej już szosą przez Piaski do Lublina.
Tym razem zaczęło się dobrze. Deszczu nie było, kałuż też nie było, więc tra-la-la, śpiewająco się pedałuje. Ale pech to pech. Kilometr przed Piaskami pękł mi łańcuch. Dociągnąłem rower do miasteczka, kowal zajął się jego reperacją, a ja wlazłem do jakiegoś brudnego żydowskiego sklepiku pożywić się. Dostałem tylko chleba i ogórków kwaszonych, ale i to dobre, gdy chce się jeść. Dość długo trwało, zanim kowal wyszukał odpowiedni kawałek łańcucha. Lecz w końcu rower został naprawiony i bez żadnych przygód dostałem się do Lublina, już po godzinie policyjnej – i nawet wydawało mi się dziwne, że nikt rnnie z tego powodu nie zaczepił.
Z Lublina do Warszawy miałem zamiar jechać dwa dni, z odpoczynkiem u swoich świątobliwych wieśniaków. Dlatego wyjechałem dość późno i… przeliczyłem się z czasem. Bo nie przewidziałem nowej komplikacji. Przy skrzyżowaniu dróg stał duży murowany dom, a przed domem posterunek niemiecki z karabinem. Gdy mijałem żołdaka, ten zaszczekał coś do mnie, ale nie zwróciłem na niego uwagi, tylko pedałowałem dalej. Gdy minąłem go zaledwie o kilka metrów, wrzasnął znów. Obejrzałem się i zobaczyłem, że on ściąga z pleców karabin. Zawróciłem, a on założył mi mowę, z której nic nie rozumiałem, ale z gestykulacji połapałem się, że mam zawrócić, a gdy będę jechał z powrotem – mam zdjąć przed nim czapkę.
„Długo będziesz, wybrańcu boży, czekał, zanim ja przed tobą zdejmę czapkę – pomyślałem jadąc z powrotem w kierunku Lublina. – Cholerę połkniesz, zanim mnie jeszcze raz zobaczysz”.
Ale musiałem odwalić kawał drogi, zanim znalazłem boczną drogę. Jadąc polnymi drogami wyjechałem w końcu na szosę, już kilka kilometrów za pechowym skrzyżowaniem. Straciłem tylko dużo cennego czasu. Zrobiło się już zupełnie ciemno, a ja według swego wyliczenia miałem do przejechania jeszcze kilka kilometrów. Ścieżką przy brzegu szosy nie mogę jechać, bo tak ciemno, że mogę wtoczyć się do rowu, a znów szosą muszę jechać zupełnie wolno ze względu na wielkie wyrwy w nawierzchni.
Raptem słyszę zbliżający się szybko wóz. Nacisnąłem pedały i gdy wóz przejeżdżał obok mnie, chwyciłem się prawą ręką za tylną kłonicę. Na wozie resorowym, zaprzężonym w dwa dobre konie, jechało rozbawione młode towarzystwo. Wóz pędzi, ja przy wozie, a ciemno tak, że na metr przed sobą nic nie widać. Już się martwiłem, że nie będę wiedział, kiedy odczepić się od wozu, by dostać się do swoich gospodarzy, gdy wtem… łup! Tr-r-r-r! – wóz pojechał, rower położył się na szosie, a ja przy rowerze. Cóż – pech! Wpadłem w dużą wyrwę w szosie, koło poszło w bok i oś wozu wycięła w przednim kole kilkanaście szprych. Przednie koło ósemka, a ja potłuczony. Klnąc artystycznie, powlokłem się przed siebie. Rower ciągnąłem 7, uniesionym do góry przednim kołem.
Chyba po godzinie takiego marszu zobaczyłem po lewej stronie światła wsi. Ledwie wypatrzyłem boczną drogę do wsi. Wszedłem do pierwszej chałupy, w której świeciło się światło. Wszedłem – wygnali. I tak wyganiali mnie z każdej chałupy, a że ja z natury jestem grzeczny, więc spokojnie szedłem dalej, tylko z każdej chałupy coraz bardziej zły i z nastawieniem, że jeżeli będzie mi zimno spać w nocy na polu, no to niech na nich spadną wszelkie możliwe klęski.
Do następnej chałupy postanowiłem wejść „na chama” albo mówiąc inaczej „na duś”. Gdy mi na grzeczną prośbę o nocleg znów odmówiono, wryłem się z rowerem do chałupy i nie zważając na dziamgotanie baby i jej męża, usiadłem przy kuchni, żeby się rozgrzać, zaznaczając, że cholerę połkną, jeśli ja im wyjdę. Że jeśli zechcą, to mogą próbować wyrzucić mnie siłą, lecz tego im grzecznie nie radzę. Dla zaakcentowania swojego stanowiska przez cały czas nie wyjmowałem prawej ręki z kieszeni. Baba wyszła, wróciła, po kilku minutach weszło dwóch młodych dryblasów – synków, jak to się wkrótce okazało. Ja siedzę przy kuchni, a trzech chłopów i baba naprzeciwko mnie pod ścianą – i wszyscy grzecznie, bez słowa gadania. „W nocy nie będę spał, bo mogą zarżnąć” – pomyślałem. Tych na Pana Boga się nie złapie. I w tym momencie pomyślałem sobie, że może dadzą się złapać na… spirytus.
Wyjąłem z worka jedną manierkę – podaję babie i proszę, żeby dobrała wodą, bo to spirytus, to wypijemy sobie na rozgrzewkę. Spojrzałem na chłopów – szeroki, zadowolony uśmiech rozjaśnił ich dotychczas ponure gęby. Przy wódce rozwiązały się języki – dostałem kolację, łóżko do spania i już byłem w charakterze „przyjaciela”. Na wszelki wypadek nie piłem dużo, ale nowa „przyjaźń” była z ich strony zupełnie szczera.