Литмир - Электронная Библиотека

W kolejce raz tylko mnie złapali. Posiedziałem kilka godzin w komisariacie. Przyszła matka, zapłaciła pięć złotych kary, które później musiałem jej zwrócić, i zabrała mnie do domu.

Latem pojechałem na dwa tygodnie pod Grójec do znajomych gospodarzy, u których ostatnie dwa lata spędzaliśmy wakacje.

Złodziejska wieś. Nocami cała prawie ludność wybierała się na kradzież zboża z dworskich pól. Jedni zwozili, inni młócili w stodołach… i rano było już wszystko w porządku. Za stodołą cała sterta słomy, zboże zaś wymłócone i wywiane zostało już wywiezione na sprzedaż do miasta. Pewnej nocy chłopi wybrali się do odległej o trzy kilometry wsi kraść ulęgałki. Poszło wtedy chyba ze, trzydzieści osób i ja z nimi. Wszyscy piechotą przez cmentarz i las, a drogą dwa wozy do przywiezienia worków z ulęgałkami. Ciekawy byłem, jak będą rwali. Kazali mi zabrać ze sobą worek i płachtę. Okazało się, że robi się to łatwo, szybko i dokładnie. Każdy rozkłada swoją płachtę pod drzewem, dwóch wchodzi na drzewo i trzęsie, potem każdy bierze płachtę za rogi i zsypuje do swojego worka. Później worki na wóz, a sami znów piechotą, krótszą drogą do domu.

Złodzieje to byli przeważnie „wychowańcy”. Prawie każdy gospodarz miał takiego „wychowańca”. Po pierwszej wojnie światowej brali na wychowanie dzieci z sierocińca, które nie miały i nie znały swoich rodziców. Podrzutki. Państwo do pełnoletności dziecka płaciło im miesięcznie pewną sumę pieniędzy, a oni mieli darmo z początku pastucha, później parobka, tylko za jedzenie i marne ubranie. Gdy taki chciał się lepiej ubrać, pójść na zabawę albo wypić wódki – kradł.

W czasie żniw ludzie ze wsi chodzili pracować do dworów, których było kilka w okolicy. Pewnego dnia, gdy nie miałem co robić, wybrałem się na dworskie ziemie zobaczyć, jak pracują znajomi ze wsi. Kosili zboże tuż pod lasem. Słońce szło już ku zachodowi.

– Uważajcie, dziedzic jedzie! – zawołał ktoś ostrzegawczo.

I wszyscy raźniej zabrali się do roboty.

Był to młody jeszcze facet, na pięknym koniu, ze szpicrutą w ręku. Siedząc sztywno, przez kilka minut w milczeniu przyglądał się, jak ludzie pracują. Zbliżył się do niego karbowy, coś mówił po cichu. Po chwili podeszła z boku młoda jeszcze chłopka i prosi pokornie:

– Proszę jaśnie pana, niech jaśnie pan zwolni mnie o godzinę wcześniej. Mam chore dziecko, zostawiłam je bez opieki.

Nawet na nią nie spojrzał.

– Proszę jaśnie pana bardzo – mówi znów kobieta,

Patrzę i oczom nie wierzę: pocałowała go w rękę. Raz, drugi i wciąż powtarza swoje: „Proszę jaśnie pana bardzo”.

Stałem o dwa metry od „jaśnie pana”, a nie więcej jak o dziesięć metrów od lasu.

– O rany! Co za jaśnie pan! – krzyknąłem tak głośno, że wszyscy usłyszeli. – A moja dupa jaśniejsza niż wszystkie jaśnie pany!

W „jaśnie pana” jakby piorun strzelił. Szarpnął się w moją stronę.

Złapałem jedną lejce, zawinąłem koniem i zanim schwycił równowagę, już uciekałem do lasu. Ruszył za mną, ale byłem już w lesie.

Tak wyglądało moje pierwsze i ostatnie spotkanie z „jaśnie panem”.

– Dokąd idziesz? – zapytała matka, widząc, że wychodzę z mieszkania.

– Na ulicę.

– Żeby tylko znów jakiej skargi nie było. Nie pobij się z kim – upominała.

– Gdzie chłopaki? – zapytałem bawiącego się na ulicy dzieciaka, nie widząc moich rówieśników.

– Na łączce w piłkę grają – odpowiedział.

Gdy tam poszedłem, okazało się, że chłopaki już szli do domu na obiad; na łączce był tylko jeszcze Olek, pod pachą miał piłkę futbolówkę.

– Zostaw nam piłkę – poprosiłem – na moją odpowiedzialność. Jak przestaniemy grać, to ci ją odniosę do domu.

– Dobrze – odpowiedział Olek rzucając mi piłkę. – Tylko nikomu nie dawaj.

Po godzinie kopania zabrałem piłkę, by ją odnieść właścicielowi. Gdy dochodziliśmy już do ulicy, przyszedł Zygmunt. Był to chłopak z naszego domu, miał osiemnaście lat, trzy lata więcej niż ja.

– Dawaj piłkę – zwrócił się do mnie.

– Nie mogę – odpowiedziałem. – Olek kazał mi ją odnieść do domu, jak przestanę grać.

– Dawaj, dawaj, nie wygłupiaj się. Olek mnie nic nie obchodzi – odpowiedział. I chce mi wytrącić piłkę. Zrobiłem unik i piłkę odrzuciłem Jankowi, który stał kilka metrów z boku. Gdy podszedł do Janka, ten podał piłkę mnie.

– Jak odrzucisz piłkę, to dostaniesz w mordę – powiedział Zygmunt idąc do mnie.

Odrzuciłem. Podszedł i uderzył mnie pięścią w twarz. Nie wiedziałem, co robić – bić się z nim, czy nie bić? Był trzy lata starszy i dużo silniejszy.

– Jaki mocny – powiedziałem tylko, gdy szedł w stronę Janka i ostrzegał go w ten sam sposób jak mnie.

– A chcesz jeszcze raz? – zapytał zawracając do mnie.

– Chcę.

Podszedł i uderzył. Zrobiłem unik w dół i uderzyłem głową tak, że usiadł na trawie. Poderwał się, skoczył i znów dostał głową i ręką. I zaczęła się bijatyka, która trwała kilkanaście minut. Bijąc się, powoli zbliżaliśmy się do domu. Już przed bramą nadszedł jego starszy brat, który miał dwadzieścia jeden lat. Wtedy ze zbiegowiska ludzi, którzy przyglądali się walce, wyskoczyło kilku, odepchnęli moich przeciwników, krzycząc:

– Dwóch takich byków na jednego dzieciaka!

Wtedy szybko uciekłem do domu i powiedziałem matce, że pobiłem się z Zygmuntem.

– Czekaj – powiedziała matka, gdy wysłuchała wszystkiego – ojciec ci teraz da, jak przyjdzie z roboty. Chcesz pewnie, żeby ciebie zabili. Przecież ich jest czterech braci i ojciec.

Siedziałem spokojnie w domu, czekając na ojca.

– Musisz mu dobrze wlać – radziła matka, gdy ojciec wrócił z roboty.

– Jak to było? – zapytał mnie ojciec.

Wiedziałem, że ojciec jest sprawiedliwy, dlatego zawsze mówiłem prawdę i ojciec mi wierzył. Opowiedziałem wszystko szczegółowo.

– Ja go bił nie będę – zadecydował ojciec. – Zygmunt jest starszy, silniejszy i zaczął.

– Ale on go strasznie pobił – nastaje matka.

– A jak Zygmunt by jego zbił, to co byś powiedziała? Trzeba było się nie dać, prawda? No to on się nie dał. Nie wychodź tylko teraz na ulicę, bo ci wleją – poradził ojciec. – Ja sam wyjdę, dowiem się, co słychać.

Po pewnym czasie wrócił i powtórzył rozmowę z ojcem Zygmunta, z którym spotkał się na ulicy.

– No co? Pana chłopak pobił mojego. Ale wy z nami nie wygracie, nas jest więcej.

– A co mnie to obchodzi – odpowiedział ojciec. – Chcecie, to go bijcie. Ale ja was ostrzegam, że to jest mściwy szczeniak. Wy mieszkacie wyżej. Jak wy go dzisiaj pobijecie, to on się jutro zaczai na schodach i któremu z was nożem kichy wypuści. Ale co mnie to obchodzi, chcecie, to go bijcie.

Z tej awantury dał mi ojciec taką naukę:

– Pamiętaj – powiedział – jak zaczepisz kogoś, to już ja ci wleję. – Mówiąc to podsadził mi pod nos swoją ciężką, wielką pięść. – Jeśli pobijesz słabszego – też ci wleję. Ale jak tobie ktoś wejdzie w drogę, to gryź, drap, zabij, a nie daj się, bo tu jest takie życie, że jak pozwolisz sobie wejść na głowę wielkiemu, to za dwa tygodnie już każdy szczeniak będzie chciał wejść.

Nie zaczepił mnie nigdy żaden z tej rodziny, a z Zygmuntem pogodziłem się dopiero po trzech latach.

Goniliśmy się z Antosiem. Gdy mi uciekł za parkan między stosy cegieł, wszedłem na latarnię gazową, by zobaczyć, gdzie się schował.

– Złaź stąd! – zawołał ktoś energicznie z dołu.

– Nie chcę! – odpowiedziałem i wtedy dopiero spojrzałem w dół. Był to Heniek. Chłop lat dwadzieścia jeden, z drugiej ulicy.

– Złazisz czy nie? – woła znów.

– Nie! – odpowiadam.

– Złaź, bo cię ściągnę!

– A spróbuj!

Pociągnął mnie za nogi tak, że chociaż wystawiłem ręce, to jednak twarzą uderzyłem o bruk ulicy.

Poderwałem się na nogi – a w ręku już miałem otwarty duży sprężynowy nóż. Uczyłem się tej sztuczki. W kieszeni nóż leży zamknięty, a wyciągam już otwarty.

– Czego szurasz? – zapytałem spokojnie, chociaż byłem wściekły i bolała mnie twarz. – Pewnie dawno „śledzia nie połknąłeś”?

4
{"b":"100352","o":1}