Литмир - Электронная Библиотека

– Boże!

– Jest jeszcze kilka innych spraw, o których powinieneś wiedzieć. Przede wszystkim ujawniamy "samobójstwo" Swayne'a.

– Na litość boską, dlaczego?

– Żeby ten, kto go zabił, myślał, że już go nie szukamy, a także po to, by zobaczyć, kto pojawi się w ciągu najbliższego tygodnia.

– Na pogrzebie?

– Nie. Ceremonia będzie kameralna, wyłącznie z udziałem najbliższej rodziny.

– Więc gdzie ma się pojawić?

– W jego posiadłości. Nawiązaliśmy oficjalnie kontakt z prawnikiem Swayne'a, który potwierdził, że generał zapisał swój majątek pewnej fundacji.

– Jakiej? – zapytał Bourne.

– Nigdy o niej nie słyszałeś. Została założona kilka lat temu przez za możnych przyjaciół pana generała. To naprawdę bardzo wzruszające. Ma na celu zapewnienie emerytowanym żołnierzom spokojnej, godnej starości. Zarząd już się zebrał, żeby omówić plan działania.

– "Meduza"…

– Albo ludzie, których sobie kupiła. Wkrótce się przekonamy.

– Aleks, co z tymi nazwiskami? Wyciągnąłem przecież od Flannagana pięć czy sześć nazwisk uczestników zebrań i numery rejestracyjne ich wozów.

– To było bardzo sprytne – zauważył tajemniczo Conklin.

– Co było sprytne?

– Te nazwiska. Należą do tych trochę niższych wyższych sfer, nie mają nic wspólnego z elitą Georgetown. Można je znaleźć w "National Enquirer", nie w "Washington Post".

– A numery rejestracyjne, spotkania…? Musi w tym coś być!

– Owszem, kupa gówna – odparł Aleks. – To było jeszcze sprytniejsze. Wszystkie limuzyny należały do firm wynajmujących samochody. Nie muszę ci chyba mówić, jak prawdziwe okazałyby się nazwiska ludzi, którzy nimi wtedy jeździli, nawet gdyby jakimś cudem udało nam się do nich dotrzeć?

– A cmentarz? Przecież tam jest cmentarz!

– Gdzie? Duży czy mały? Teren ma ponad dwadzieścia osiem akrów, więc…

– Zacznijcie szukać!

– Żeby zdradzić, co wiemy?

– Masz rację. Dobrze to rozgrywasz… Powiedz Hollandowi, że nie mogłeś mnie złapać.

– Chyba żartujesz.

– Wcale nie. Załatwię to z recepcjonistą. Podaj Hollandowi nazwę hotelu i powiedz mu, żeby sam zadzwonił albo przysłał kogoś z ambasady. Recepcjonista przysięgnie na wszystko, że wczoraj wynająłem pokój i od tej pory nikt nie widział mnie na oczy. Telefonistka to potwierdzi. Załatw mi jeszcze kilka dni, błagam cię!

– Holland i tak cię odetnie.

– Nie zrobi tego, jeśli będzie myślał, że wrócę, jak tylko mnie znajdziesz. Zależy mi tylko na tym, żeby dalej szukał Mo i trzymał w tajemnicy moją obecność w Paryżu. Wszystko jedno, czy mnie lubi, czy nie, ale nie ma mnie tu, i już!

– Spróbuję.

– Masz dla mnie coś jeszcze? Czeka mnie sporo roboty.

– Tak. Casset leci rano do Brukseli, żeby przycisnąć Teagartena. Możemy mu pozwolić, bo to przecież nie ma nic wspólnego z tobą.

– Zgoda.

Do krawężnika w bocznej uliczce w Anderlechcie, trzy mile na południe od Brukseli, podjechała wojskowa limuzyna z proporczykiem z generalskim dystynkcjami i zatrzymała się przed wejściem do jednej z kawiarenek. Z samochodu wyskoczył dziarsko generał James Teagarten, głównodowodzący NATO w mundurze ozdobionym pięcioma rzędami baretek, po czym odwrócił się i podał rękę olśniewająco pięknej pani major, która uśmiechnęła się i wysiadła z pojazdu. Teagarten z wojskową galanterią podsunął jej ramię, po czym obydwoje weszli do zalanego słońcem kawiarnianego ogródka, przyozdobionego różnobarwnymi parasolami i donicami kolorowych kwiatów. Wszystkie stoliki były zajęte, z wyjątkiem jednego, stojącego w najodleglejszym kącie. Jedynymi odgłosami, które od czasu do czasu zakłócały szmer rozmów, były delikatne podzwanianie kieliszków o butelki z winem i brzęk sztućców odkładanych na zastawę z chińskiej porcelany. W momencie pojawienia się generała rozmowy nagle ucichły, by po chwili ustąpić miejsca wzmożonemu szmerowi pozdrowień i życzliwych uwag, którym towarzyszyły równie przyjazne gesty. Teagarten uśmiechnął się dobrotliwie do wszystkich i do nikogo konkretnie i poprowadził swą towarzyszkę w kierunku pustego stolika zaopatrzonego w karteczkę z dyskretnym napisem "Reserve".

Właściciel natychmiast pożeglował między stolikami, aby powitać znakomitego gościa, ciągnąc za sobą dwóch przypominających wystraszone czaple kelnerów. Kiedy generał zajął miejsce, na stole pojawiła się butelka schłodzonego Corton- Charlemagne i przystąpiono do ustalania menu. Mały belgijski chłopiec, najwyżej pięcio- lub sześcioletni, zbliżył się nieśmiało i uniósł dłoń do czoła, oddając generałowi honory. Teagarten wstał z krzesła, wyprężył się i również zasalutował.

– Vous etes un soldat distingue, mon camarade – powiedział. Jego donośny

głos przebił się bez trudu przez szmer rozmów, a promienny uśmiech podbił ser

ca gości. Chłopiec wrócił do rodziców i spokojnie kontynuowano posiłek.

Mniej więcej w godzinę później do stolika zajmowanego przez Teagartena i jego towarzyszkę podszedł kierowca generała. Na jego twarzy malował się wyraz podekscytowania. Ktoś chciał się skontaktować z dowódcą NATO przez zainstalowany w jego samochodzie, zabezpieczony przed podsłuchem telefon, a kierowca był dostatecznie przytomny, żeby zapisać przekazaną informację i dla pewności jeszcze głośno powtórzyć jej treść. Teraz wręczył notkę generałowi. Generał wstał, jego opalona twarz pobladła. Zwężone z gniewu i strachu oczy spojrzały na opustoszały już kawiarniany ogródek. Sięgnął do kieszeni po zwitek belgijskich banknotów, z których kilka miało dość wysokie nominały, i nie licząc położył je na stoliku.

– Musimy iść – powiedział do pani major. – Idź i uruchom samochód – zwrócił się do kierowcy.

– O co chodzi? – zainteresowała się kobieta.

– Wiadomość z Londynu. Armbruster i DeSole nie żyją.

– Mój Boże! Jak to się stało?

– Nieważne. Wszystko, co mówią na ten temat, to i tak na pewno nie prawda.

– Co teraz zrobimy?

– Nie wiem. Na razie musimy stąd iść. Pośpiesz się!

Generał i kobieta przeszli szybko przez ogródek, wyszli na ulicę i wsiedli do limuzyny. W wyglądzie samochodu zaszła pewna zmiana; kierowca usunął proporczyki świadczące o wysokiej randze podróżującego nim oficera. Samochód ruszył z piskiem opon, lecz zdążył przejechać nie więcej niż pięćdziesiąt metrów.

Potężna eksplozja rozniosła pojazd na strzępy, rozrzucając na wąskiej uliczce porozrywane fragmenty metalu, odpryski szkła i zakrwawione kawałki ciał.

Monsieur! – wykrzyknął przerażony kelner, kiedy oddziały straży pożarnej i sanitariusze przystąpili już do okropnej pracy na ulicy.

– O co chodzi? – zapytał drżącym głosem właściciel lokalu, wciąż jeszcze nie mogąc dojść do siebie po ostrym przesłuchaniu przez policję i wcale nie łagodniejszym przez gromadę dziennikarzy. – Jestem zrujnowany! – jęknął. – Od dzisiaj nikt nie będzie nazywał nas inaczej niż Cafe de la Mort, kawiarnia śmierci!

– Niech pan spojrzy, monsieur! – wykrztusił kelner, wskazując na stolik, przy którym jeszcze nie tak dawno siedział generał.

– Policja już wszystko oglądała – odparł nieszczęśliwy właściciel.

– Nie, monsieur! Proszę patrzeć!

Na szklanym blacie widniały duże litery napisane jaskrawą szminką: JASON BOURNE

78
{"b":"97555","o":1}