Литмир - Электронная Библиотека

– Szakal? – zdumiał się capo supremo z Cosa Nostra. – Tak jak w filmie?

– Nie, nie tak jak w filmie, ty idioto…

– Spokojnie, amico!

– Stul pysk. Iljicz Ramirez Sanchez, znany także jako Carlos lub Szakal, to żywy człowiek, zawodowy zabójca, poszukiwany na całym świecie już od prawie ćwierć wieku. Ma na koncie mnóstwo zamachów, a wielu podejrzewa, że to właśnie on był na trawiastym pagórku w Dallas i zastrzelił Kennedy'ego.

– Pieprzenie…

– Zapewniam pana, że nie. Według ściśle tajnych informacji, jakie przekazano do Agencji, Carlosowi udało się wreszcie odnaleźć jedynego żyjącego człowieka, który go widział i może zidentyfikować. Tym człowiekiem jest Jason Bourne, czyli, jestem o tym całkowicie przekonany, David Webb.

– Jakie to informacje? – wybuchnął Albert Armbruster. – Kto wam je przekazał?

– Ach, oczywiście… To wszystko jest takie nieoczekiwane. Dostarczył ich emerytowany agent nazwiskiem Conklin, Aleksander Conklin. On, a także psychiatra Morris Panov, są bliskimi przyjaciółmi Webba… czyli Jasona Bourne'a.

– Gdzie mieszkają? – zapytał ponuro mafioso.

– Na pewno nie udałoby się panu do nich dotrzeć, bo cały czas pozostają pod ścisłą ochroną.

– Nie prosiłem o radę, tylko zapytałem, gdzie mieszkają.

– Conklin w małym miasteczku o nazwie Vienna, w specjalnym, niedostępnym osiedlu, natomiast mieszkanie i gabinet Panova znajdują się przez całą dobę pod obserwacją.

– Chyba poda mi pan dokładne adresy?

– Oczywiście, ale zapewniam pana, że żaden z tych ludzi nie będzie chciał z panem rozmawiać.

– Wielka szkoda, bo właśnie szukamy faceta o kilku nazwiskach i nie wykluczone, że moglibyśmy mu pomóc.

– Nie nabiorą się na to.

– Warto spróbować.

– Do cholery, dlaczego? – wybuchnął ponownie Armbruster, ale natychmiast zniżył głos. – Dlaczego ten Webb, Bourne czy jak on tam się nazywa, był u Swayne'a?

– Nie potrafię wypełnić tej luki.

– Że co?

– Tak mówimy w Agencji, jeśli czegoś nie wiemy.

– Nic dziwnego, że ten kraj tonie po szyję w gównie!

– Doprawdy, trudno mi się z tym zgodzić…

– Teraz wy się zamknijcie! – przerwał im człowiek z Nowego Jorku, wyjmując z kieszeni notatnik i długopis. – Napisz mi pan tutaj adresy tego agenta i żydowskiego doktora od czubków. Szybko!

– Trochę słabo widać… – wymamrotał DeSole, starając się wykorzystać skąpy blask rzucany przez neon nieczynnej stacji benzynowej. – Proszę. Nie pamiętam dokładnie numeru mieszkania, ale nazwisko Panova będzie na liście lokatorów. Powtarzam jeszcze raz: to nic nie da. Nie będzie chciał z wami rozmawiać.

– Więc przeprosimy go grzecznie, że zawracaliśmy mu głowę.

– Tak to się chyba skończy. Mam wrażenie, że on bardzo przejmuje się sprawami swoich pacjentów.

– Do tego stopnia, że interesują go pańskie tajne połączenia telefaksowe?

– Dokładnie rzecz biorąc, linia jest jawna, tyle tylko że zdublowana.

– Pan zawsze jest cholernie dokładny…

– A pan denerwujący.

– Musimy już iść – wtrącił się Armbruster. Człowiek z Nowego Jorku schował notatnik i długopis. – Uspokój się, Steven – dodał przewodniczący Komisji Handlu, z trudem opanowując wzburzenie i kierując się z powrotem do samochodu. – Nie ma takiej rzeczy, z którą nie moglibyśmy sobie poradzić. Będziesz rozmawiał z Jimmym T. w Brukseli; spróbujcie razem wymyślić coś sensownego. Jeśli wam się nie uda, nie wpadaj w panikę; zrobimy to za was na górze.

– Oczywiście, panie Armbruster. Czy mogę o coś zapytać…? Czy mogę podjąć z mojego konta w Bernie każdą sumę, gdyby… na wypadek… sam pan rozumie…

– Naturalnie. Wystarczy, żebyś tam poleciał i własnoręcznie napisał numer konta. To twój podpis, jak zapewne pamiętasz.

– Tak, pamiętam.

– Myślę, że są tam teraz już ponad dwa miliony.

– Och, dziękuję. Dziękuję panu.

– Zapracowałeś na nie, Steven. Dobrej nocy.

Dwaj mężczyźni rozsiedli się wygodnie na tylnej kanapie limuzyny, ale napięcie między nimi nie zmalało. Kiedy oddzielony od nich szklanym przepierzeniem kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce, Armbruster spojrzał na mafioso.

– Gdzie drugi wóz?

Włoch włączył lampkę i zerknął na zegarek.

– Stoi przy drodze niecałą milę od stacji benzynowej. Pojedzie za DeSole'em i zaczeka na odpowiedni moment.

– Wasz człowiek wie, co ma zrobić?

– Daj spokój, przecież nie jest dziewicą. Ma zamontowany w samochodzie taki reflektor, że zobaczą go chyba w Miami. Podjedzie z boku, włączy go, trochę pokręci i twój warty dwa miliony bubek przestaje cokolwiek widzieć i wypada z gry, a was kosztuje to cztery razy mniej. To twój szczęśliwy dzień, Alby.

Przewodniczący Federalnej Komisji Handlu oparł się wygodnie o miękkie poduszki i spojrzał przez przyciemnioną szybę na niewyraźne, umykające do tyłu kształty.

– Wiesz co? – powiedział cicho. – Gdyby dwadzieścia lat temu ktoś powiedział mi, że kiedyś będę siedział w tym samochodzie z kimś takim jak ty i mówił to, co mówię, wziąłbym go za wariata.

– Właśnie to mi się u was podoba. Patrzycie na nas z góry, dopóki nie okaże się, że nas potrzebujecie, a wtedy, ni z tego, ni z owego, jesteśmy wspólnikami. Jakkolwiek by na to patrzeć, Alby, uwalniamy cię od kolejnego kłopotu. Możesz spokojnie wracać do swojej wysokiej komisji i decydować, które firmy mają czyste ręce, a które nie… Nie myśląc o tym, jakie ty masz.

– Zamknij się! – ryknął Armbruster, uderzając pięścią w podłokietnik. – Ten Simon… Webb! Skąd on się wziął? Czego od nas chce?

– Może to ma coś wspólnego z tym Szakalem?

– Bez sensu. My nie mamy z nim nic wspólnego.

– Bo i po co? – Mafioso uśmiechnął się szeroko. – Macie przecież nas, no nie?

– To bardzo luźny związek i byłoby dobrze, gdybyś o tym pamiętał… Webb czy Simon, wszystko jedno, musimy go znaleźć! Wiedząc to, co już wiedział, plus to, co ja mu powiedziałem, jest dla nas cholernym zagrożeniem!

– To ważny bubek, nie?

– Ważny – potwierdził przewodniczący, ponownie spoglądając przez okno. Zacisnął kurczowo prawą dłoń, a palcami lewej bębnił nerwowo w skórzany podłokietnik.

– Chcesz się targować?

– Co takiego? – Armbruster wyprostował się i spojrzał ostro na Sycylijczyka.

– Dobrze słyszałeś, tyle tylko że ja użyłem nie tego słowa, co trzeba. Podam ci konkretną sumę, ale o żadnych targach nie ma mowy.

– Chcesz zawrzeć… kontrakt? W sprawie Simona… Webba?

– Nie – odparł mafioso, kręcąc powoli głową. – W sprawie osobnika nazwiskiem Jason Bourne. Nie uważasz, że dużo łatwiej zabić kogoś, kto już nie żyje? Ponieważ przed chwilą pozwoliliśmy ci oszczędzić półtorej bańki, nasza cena wynosi pięć.

– Pięć milionów?

– Koszty takich operacji są bardzo duże, a ryzyko jeszcze większe. Pięć milionów, Alby, z tego połowa w ciągu dwudziestu czterech godzin od zawarcia umowy.

– To szaleństwo!

– Przecież możesz odmówić. Kiedy zgłosisz się drugi raz, cena wzrośnie do siedmiu i pół, a potem już dwa razy, do piętnastu.

– Jaką mamy gwarancję, że w ogóle uda się wam go odnaleźć? Słyszałeś, co mówił DeSole. Ten facet jest poza zasięgiem, schowany pod ziemią.

– Więc trzeba go wykopać i przesadzić.

– W jaki sposób? Dwa i pół miliona to za dużo forsy, żebym miał ci uwierzyć na słowo.

Mafioso sięgnął z uśmiechem do kieszeni i wydobył z niej ten sam notatnik, który podsunął na parkingu funkcjonariuszowi CIA.

– Najlepszym źródłem informacji są starzy przyjaciele, Alby. To oni obsmarowują cię później w plotkarskich książkach. Mam dwa adresy.

– Nawet nie uda ci się tam zbliżyć.

– Daj spokój, człowieku! Myślisz, że z kim masz do czynienia? Z prymitywami dawnego Chicago, Szalonym Psem Capone i Nittim "Sztucerem"? Zatrudniamy teraz naprawdę wykształconych ludzi. Prawdziwych geniuszów, naukowców, profesorów i doktorów. Skończymy z tym kulasem i Żydkiem tak prędko, że nawet się nie obejrzą, a my dostaniemy Jasona Bourne'a, tego tajemniczego faceta, który nie istnieje, bo już od dawna nie żyje.

Albert Armbruster skinął w milczeniu głową i odwrócił się do okna.

Przez pół roku będę siedział cicho, a potem zmienię nazwisko i przed ponownym otwarciem przeprowadzę intensywną kampanię reklamową – powiedział John St. Jacques, stojąc przy oknie i przyglądając się, jak lekarz opatruje jego szwagra.

– Nikt nie został? – zapytał siedzący w fotelu Bourne i skrzywił się, gdy doktor założył na ranę ostatni szew

– Oczywiście, że zostali. Czternaścioro zwariowanych Kanadyjczyków, w tym mój stary kumpel, który właśnie teraz kłuje cię w szyję. Nie uwierzysz, ale chcą utworzyć specjalny oddział do walki ze złymi ludźmi.

– To był pomysł Scotty'ego – odezwał się cichym głosem lekarz, nie odrywając się od pracy. – Mnie możecie skreślić, jestem za stary.

– On też, tyle tylko że o tym nie wie. Chciał wyznaczyć sto tysięcy dolarów nagrody za informację mogącą… i dalej w tym samym guście. Ledwo udało mi się go przekonać, że im mniej będzie się mówiło na ten temat, tym lepiej.

– Najlepiej, żeby w ogóle nikt nic nie mówił – mruknął Jason. – I tak ma być.

– Masz trochę zbyt wygórowane wymagania, Davidzie – odparł St. Jacques. – Naprawdę – dodał, mylnie interpretując ostre spojrzenie, jakie rzucił mu Bourne. – Tu na miejscu serwujemy wszystkim ciekawskim historyjkę o wycieku propanu ze zbiorników, ale mało kto w nią wierzy. Oczywiście, dla szerokiego świata nawet trzęsienie ziemi tutaj nie byłoby warte więcej niż kilka linijek u dołu strony z ogłoszeniami, ale w okolicy zaczynają już krążyć plotki.

– Właśnie, co z szerokim światem? Były już jakieś wiadomości?

– Na razie nie, a jeśli nawet będą, to o Montserrat, nie o Wyspie Spokoju. Zajmą trochę miejsca w londyńskim "Timesie", jakieś wzmianki mogą ukazać się w gazetach w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ale nie wydaje mi się, żeby dotyczyły nas bezpośrednio.

– Przestań być taki tajemniczy.

– Porozmawiamy o tym później.

– Mów, co chcesz, John – odezwał się lekarz. – Ja już prawie kończę, więc właściwie nie słucham, a nawet jeśli, to mam do tego prawo.

71
{"b":"97555","o":1}