– On nie został wysłany, tylko zesłany, Johnny. Carlos prawdopodobnie dowiedział się, za co, i miał go na swojej liście od wielu lat. Spora część ludzi czyta gazety i książki tylko po to, żeby znaleźć w nich jakieś wiadomości kompromitujące różne osoby, a Szakal w tym samym celu wertuje tomy ściśle tajnych raportów, zawierających więcej niż mogłyby zdobyć CIA, KGB, MI 5, MI 6 i Interpol razem wzięte… Po moim powrocie z Blackburne przy leciało pięć lub sześć hydroplanów. Kto był na pokładzie?
– Piloci – odpowiedział St. Jacques, odwracając się od okna. – Już ci mówiłem, że nikogo nie przywieźli, bo przylecieli po tych, którzy postanowili wyjechać.
– Rzeczywiście, mówiłeś. Przyglądałeś się?
– Komu?
– Tym samolotom.
– Żartujesz sobie? Musiałbym robić dziesięć rzeczy naraz.
– A ci dwaj czarni komandosi, którym podobno tak bardzo ufasz?
– Na litość boską, oni w tym czasie sprawdzali i rozstawiali strażników!
– A więc na dobrą sprawę nie wiemy, czy ktoś nie przyleciał którymś z tych samolotów, prawda? Mógł się ześlizgnąć do wody i ukryć za pontonem, może nawet w pobliżu rafy z piaszczystą łachą.
– Człowieku, ja znam tych pilotów od lat! Żaden z nich nie poszedłby na coś takiego!
– Chcesz po prostu powiedzieć, że to nieprawdopodobne?
– I to jeszcze jak!
– Dokładnie tak samo jak gubernator Montserrat współpracujący z Szakalem.
Właściciel Pensjonatu Spokoju wpatrywał się przez chwilę w twarz swojego szwagra.
– Człowieku, w jakim świecie ty żyjesz?
– W takim, w którym wolałbym ciebie nie widzieć, ale skoro już tu jesteś, musisz stosować się do jego reguł. Do moich reguł… – Błysk! Mignięcie wąskiego, ciemnoczerwonego promienia światła z roztaczającej się za oknem ciemności. Podczerwień! Bourne rzucił się na Johnny'ego, odtrącając go od okna. – Uciekaj stąd! – ryknął, zanim obaj runęli na podłogę. Niemal w tej samej chwili rozległy się trzy suche trzaśnięcia i trzy kule ugrzęzły w ścianie nad ich głowami.
– Co jest, do…
– On tam jest i chce, żebym o tym wiedział! – wyjaśnił Bourne, przygniatając Johny'ego ramieniem do podłogi, drugą ręką sięgając do kieszeni marynarki. – Wie, kim jesteś, i dlatego chce cię zabić. Należysz do mojej rodziny, a on właśnie tego pragnie: wymordować mi rodzinę, żebym oszalał z rozpaczy.
– Boże, co teraz zrobimy…?
– Ja to zrobię, nie ty – odparł Bourne, wyciągając z kieszeni flarę. – Wyślę mu wiadomość, żeby wiedział, że żyję i będę żył, kiedy on zgnije w ziemi. Zostań tutaj!
Jason oddarł czerwony pasek, podpalił flarę i zerwawszy się z podłogi, przebiegł wzdłuż drzwi balkonowych. Kiedy wyrzucił flarę na zewnątrz, rozległy się dwa kolejne, suche trzaśnięcia i dwa następne pociski wpadły do pokoju; jeden z nich rozbił lustro w toaletce.
– To MAC- 10 z tłumikiem! – syknął Delta, nieruchomiejąc pod przeciwległą ścianą i sięgając ręką do karku, w którym nagle odezwał się piekący ból. – Muszę się stąd wydostać!
– David, przecież jesteś ranny!
– Miło, że mi o tym mówisz.
Bourne poderwał się znowu na nogi i wybiegł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. W salonie stanął twarzą w twarz z zaniepokojonym lekarzem.
– Słyszałem jakieś hałasy – powiedział doktor. – Wszystko w porządku?
– Muszę wyjść. Niech pan kładzie się na podłogę!
– Zaraz, chwileczkę! Ma pan cały bandaż we krwi, a szwy powinny…
– Na podłogę, durniu!
– Nie ma pan dwudziestu lat, panie Webb…
– Odpieprz się ode mnie! – ryknął Bourne. Ruszył biegiem do wyjścia, wypadł na zewnątrz i popędził oświetloną, betonową ścieżką w kierunku głównego budynku, niemal ogłuszony dźwiękami muzyki wydobywającymi się z zainstalowanych na drzewach głośników.
Jason pomyślał, że hałas powinien mu pomóc. Angus McLeod dotrzymał słowa: w okrągłej, przeszklonej jadalni zebrali się nie tylko wszyscy goście, ale także znaczna część personelu, a to oznaczało, że kameleon musi zmienić barwę skóry. Znał sposób myślenia Carlosa równie dobrze, jak swój własny, wiedział więc, że zabójca będzie robił dokładnie to samo, co on sam zrobiłby w podobnych okolicznościach. Wygłodniały wilk wtargnął do kryjówki swej zdezorientowanej ofiary i porwał kawał znakomitego mięsiwa; nie pozostało więc nic innego, jak zrzucić w ogóle skórę kameleona i przywdziać należącą do większego drapieżcy, na przykład tygrysa, który unicestwi Szakala jednym kłapnięciem szczęki… Dlaczego przywiązuje tak wielką wagę do symboli? Wiedział dlaczego, a świadomość ta napełniała go poczuciem pustki i tęsknotą za czymś, co minęło – nie był już Deltą, budzącym strach i przerażenie uczestnikiem "Meduzy", ani Jasonem Bourne'em z Paryża i Dalekiego Wschodu; starszy, znacznie starszy David Webb usiłował znaleźć dla siebie miejsce, próbując doszukiwać się sensu i porządku w szaleństwie i przemocy.
Nie! Odejdź ode mnie! Teraz tylko ja się liczę… Odejdź, Davidzie. Odejdź, na litość boską…!
Bourne skręcił raptownie ze ścieżki i pobiegł przez kłującą, tropikalną trawę w kierunku bocznego wejścia do budynku, lecz niemal natychmiast zwolnił, drzwi bowiem otworzyły się i pojawił się w nich jakiś człowiek; rozpoznawszy go, zaczął znowu biec. Był to jeden z niewielu pracowników zatrudnionych w pensjonacie, których znał, i jeden z jeszcze mniej licznej grupy, o których chciałby jak najprędzej zapomnieć: potwornie zarozumiały zastępca kierownika recepcji nazwiskiem Pritchard, gadatliwy, choć pracowity nudziarz, przypominający bez przerwy wszystkim o wysokiej pozycji zajmowanej na wyspach przez jego rodzinę, a szczególnie przez wuja, pełniącego funkcję wicedyrektora Urzędu Imigracyjnego. David Webb podejrzewał, że koligacje te nie pozostawały bez związku z bezproblemowym funkcjonowaniem Pensjonatu Spokoju.
– Pritchard! – zawołał Bourne, podchodząc do mężczyzny. – Masz plastry?
– Pan tutaj, sir? – zapytał ze zdumieniem ciemnoskóry urzędnik. – Powiedziano nam, że opuścił pan nas dziś po południu…
– Cholera!
– Proszę…? Mam na ustach bardzo współczujące kondolencje z powodu okropnej straty…
– Daruj je sobie, Pritchard, i trzymaj gębę na kłódkę, rozumiesz?
– Oczywiście. Nie mogłem być obecny dzisiaj rano, żeby pana serdecznie powitać, ani po południu, żeby pana pożegnać i wyrazić moje głębokie współczucie, bo pan St. Jay poprosił mnie, żebym pracował cały wieczór, a właściwie całą noc, jeśli chodzi o zupełną ścisłość, więc…
– Pritchard, nie mam czasu. Daj mi plaster i pamiętaj, żebyś nikomu, ale to nikomu nie mówił, że mnie widziałeś. Czy to jasne?
– Bez wątpienia, sir – odparł Pritchard, wręczając Jasonowi trzy różnej wielkości opakowania plastra opatrunkowego. – Tak zaufana informacja będzie u mnie najzupełniej bezpieczna, tak samo jak ta, że była tu pańska żona i dzieci… O Boże, wybacz mi! Błagam, niech mi pan wybaczy!
– Obaj ci wybaczymy, pod warunkiem że nie puścisz pary z ust.
– Są zamknięte na głucho, zapieczętowane! To dla mnie zaszczyt!
– Zabiję cię, jeśli go nie docenisz, rozumiesz?
– Słucham…?
– Tylko nie mdlej. Idź do willi i powiedz panu St. Jay, że dam mu znać, więc żeby tam został. Zapamiętałeś? Ma tam zostać. Ty zresztą też, jeśli chodzi o ścisłość.
– A może mógłbym…
– Nie ma mowy. No, ruszaj!
Gadatliwy młodzieniec popędził na przełaj przez trawnik, natomiast Bourne podbiegł do drzwi, otworzył je i wszedł do środka, a następnie wbiegł na piętro, przeskakując po dwa stopnie – jeszcze kilka lat temu byłyby trzy, nie dwa. Bez tchu w piersi wpadł do biura Johnny'ego, zamknął za sobą drzwi i skierował się prosto do szafy, w której jego szwagier trzymał zwykle zapasowe ubrania. Obaj mężczyźni byli mniej więcej tego samego wzrostu – czyli zbyt duzi, jak twierdziła Marie – i często pożyczali sobie nawzajem koszule i marynarki, kiedy przyjeżdżali do siebie w odwiedziny. Jason wybrał najmniej rzucający się w oczy strój: szare spodnie, brązową koszulę i ciemnogranatowy bawełniany sweter. Nic, co można by dostrzec z daleka w ciemności.
Zaczął się przebierać, kiedy nagle poczuł z lewej strony karku silne, bolesne ukłucie. Zaniepokojony i wściekły spojrzał w lustro; spowijający mu szyję bandaż był cały przesiąknięty krwią. Gwałtownym ruchem otworzył opakowanie z najszerszym plastrem. Nie miał czasu na zmianę opatrunku, mógł go jedynie wzmocnić i liczyć na to, że krwawienie samo ustanie. Okręciwszy szyję kilka razy plastrem, odciął go i wzmocnił kilkoma klamerkami. Teraz ruchy miał jeszcze bardziej utrudnione niż do tej pory, a jednocześnie nie mógł sobie pozwolić na to, żeby o tym myśleć.
Zmienił ubranie, postawił kołnierzyk koszuli i wsadził za pasek pistolet, a do kieszeni zwój żyłki… Kroki! Kiedy drzwi otwierały się, stał za nimi przy ścianie, z bronią w ręku. Do pokoju wszedł stary Fontaine; przez chwilę mierzył Bourne'a spokojnym spojrzeniem, po czym zamknął drzwi.
– Szukałem pana, choć szczerze mówiąc nie miałem pojęcia, czy pan jeszcze żyje – powiedział.
– Używamy radia tylko w ostateczności – odparł Jason, odrywając się od ściany. – Wydawało mi się, że pan się domyśli.
– Domyśliłem się. Ma pan rację; Carlos również może mieć radio, a poza tym nie jest przecież sam… Wie pan, co mam na myśli. Właśnie dlatego usiłowałem pana znaleźć. Dopiero teraz przyszło mi na myśl, że może pan być ze swoim szwagrem tutaj, w kwaterze głównej.
– To niezbyt rozsądne z pańskiej strony chodzić po otwartym terenie…
– Nie jestem idiotą, monsieur. Gdybym nim był, już dawno bym nie żył. Zachowywałem wszelkie środki ostrożności. Szczerze mówiąc, właśnie dla tego postanowiłem pana poszukać, założywszy oczywiście, że pan żyje.
– Żyję, a pan mnie znalazł. O co chodzi? Powinien pan siedzieć z sędzią w jednej z willi, a nie łazić po całym pensjonacie.
– Siedziałem, ale przyszedł mi do głowy pewien plan, stratageme. Wydaje mi się, że powinien pana zainteresować. Przedyskutowałem go z Brendanem…
– Z Brendanem?
– On ma tak na imię, monsieur. Uważa, że mój plan jest bardzo dobry, a to bardzo inteligentny człowiek, taki… sagace…