Литмир - Электронная Библиотека

– Ani trochę! Ja nie chcę zginąć!

– W takim razie może porozmawiamy?

– Znam dużo słów, ale mam tylko jedno życie!

– Opuść prawą rękę i wyjmij pistolet… Dwoma palcami, jeśli łaska. – Strażnik zrobił to, trzymając broń kciukiem i palcem wskazującym. – A teraz rzuć go w moją stronę.

Mężczyzna uczynił, co mu kazano. Bourne schylił się i podniósł pistolet z ziemi.

– O co ci chodzi, do cholery? – zapytał błagalnym tonem strażnik.

– O informacje. Przysłano mnie tutaj, żebym je zdobył.

– Powiem wszystko, co chcesz, tylko mnie wypuść. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Wiedziałem, że kiedyś dojdzie do czegoś takiego, możesz zapytać Barbie Jo, mówiłem jej o tym! Powiedziałem jej, że pewnego dnia zjawią się ludzie, którzy będą zadawać pytania, ale nie myślałem, że w taki sposób, przykładając od razu lufę do głowy!

– Przypuszczam, że Barbie Jo to twoja żona?

– Coś w tym rodzaju.

– W takim razie zacznijmy od tego, dlaczego oczekiwałeś przybycia ludzi zadających pytania. Moi zwierzchnicy bardzo chcieliby to wiedzieć.

Nie bój się, tobie nic się nie stanie. Nikt się tobą nie interesuje, przecież jesteś zwyczajnym strażnikiem.

– Właśnie, proszę pana! – wykrzyknął z ulgą przerażony mężczyzna.

– Dlaczego więc powiedziałeś Barbie Jo to, co powiedziałeś? Że kiedyś zjawią się tu ludzie, którzy będą zadawać pytania?

– Sam pan wie, tu się dzieje tyle dziwnych rzeczy…

– O niczym nie wiem. Jakie rzeczy na przykład?

– No, na przykład ta wielka szycha, generał. Jest bardzo ważny, prawda? Ma limuzyny z Pentagonu, szoferów, a nawet helikoptery, kiedy ich potrzebuje, no nie? Ta posiadłość też należy do niego, prawda?

– I co z tego?

– To, że ten parszywy sierżant rozkazuje mu, jakby generał był chłopcem do sprzątania latryny, rozumie pan, co mam na myśli? A ta jego żona z wielkimi cyckami w ogóle się nie kryje z tym, że chodzi z sierżantem. I co, może to wszystko nie jest dziwne, hę?

– Po prostu parszywe układy rodzinne, ale to nie powinno nikogo obchodzić. Dlaczego ktoś miałby się tu zjawić i zadawać pytania?

– A dlaczego pan tu jest? Na pewno myślał pan, że dziś będzie spotka nie, no nie?

– Jakie spotkanie?

– No, goście w wielkich limuzynach z kierowcami, i tak dalej. Otóż po mylił się pan. Psy są spuszczone, a to znaczy, że nie będzie żadnego spotkania.

Bourne umilkł na chwilę, po czym zbliżył się do kierowcy.

– Porozmawiamy jeszcze w środku – powiedział, wskazując na otwarty pojazd. – Masz robić wszystko, co ci każę.

– Obiecał mi pan, że się stąd wydostanę!

– Będziesz mógł odejść razem z tym drugim facetem. Czy bramy są podłączone do systemu alarmowego?

– Nie, bo spuszczono psy. Gdyby zobaczyły coś na drodze, zaczęłyby skakać i wszystko by włączyły.

– Gdzie jest włącznik alarmu?

– Są dwa, jeden u sierżanta, a drugi w domu. Można go włączyć, jeżeli bramy są zamknięte.

– Jedziemy.

– Dokąd?

– Chcę obejrzeć wszystkie psy.

Dwadzieścia jeden minut później, kiedy pięć pozostałych psów, pogrążonych w narkotycznym śnie, leżało w swoich boksach, Bourne otworzył bramę wjazdową i wypuścił obu strażników, przedtem wręczając każdemu trzysta dolarów.

– To rekompensata za pensję, której nie zdążyliście odebrać – powiedział.

– A co z moim wozem? – zapytał drugi strażnik. – To nic specjalnego, ale przynajmniej jeździ. Przyjechaliśmy nim tutaj.

– Masz kluczyki?

– Tak, w kieszeni. Stoi zaraz za psiarnią.

– Zabierzesz go jutro.

– A czemu nie teraz?

– Narobilibyście za dużo hałasu, a lada chwila powinni przyjechać moi zwierzchnicy. Będzie dla was lepiej, jeśli was tu nie zobaczą. Możecie mi wierzyć na słowo.

– Niech to szlag trafi! A nie mówiłem ci, Jim- Bob? To przeklęte miejsce!

– Ale trzysta papierów jest OK, Willie. Chodź, spróbujemy zabrać się stopem. Nie jest jeszcze późno, może ktoś się zatrzyma… Hej, a kto zajmie się psami, kiedy się obudzą? Muszą z samego rana trochę pobiegać i dostać żarcie, bo rozerwą na strzępy każdego, kto się do nich zbliży.

– Sierżant nie może tego zrobić? Chyba zna się na tym, prawda?

– Psy za nim nie przepadają, ale go słuchają – odparł Willie. – Najbardziej lubią żonę generała.

– A generał?

– Szczy ze strachu w gacie na sam ich widok – poinformował go Jim- Bob.

– Dobrze wiedzieć. Znikajcie już, ale odejdźcie kawałek w tamtym kierunku, zanim zaczniecie zatrzymywać samochody. Moi szefowie przyjadą z przeciwnej strony.

– To najdziwaczniejsza noc w moim życiu – powiedział drugi strażnik, przypatrując się Jasonowi w bladym świetle księżyca. – Wpada pan tu ubrany jak jakiś cholerny terrorysta, ale mówi i robi wszystko tak, jakby był oficerem. Cały czas gada pan o jakichś "zwierzchnikach", usypia psiaki i daje nam po trzy stówy, żebyśmy sobie poszli… Nic z tego nie kapuję!

– I nie musisz. Nie wydaje ci się, że gdybym był terrorystą, to obaj już byście nie żyli?

– On ma rację, Jim- Bob. Zmywajmy się stąd!

– A co mamy w razie czego mówić?

– Jeśli ktoś was zapyta, mówcie prawdę. Opiszcie wszystko, co widzieliście, a na końcu możecie jeszcze dodać, że spotkaliście się z Kobrą.

– O, Jezu… – jęknął Willie i obaj strażnicy pośpiesznie odeszli, niknąc w ciemności.

Bourne zamknął za nimi bramę i wrócił do trójkołowego pojazdu z przeświadczeniem, że bez względu na to, co wydarzy się w ciągu najbliższych kilku godzin, spadkobiercy "Meduzy" zyskali kolejny powód do obaw. Będą zadawać przepełnione strachem pytania, lecz nie uzyskają żadnych odpowiedzi.

Zajął miejsce za kierownicą, wrzucił bieg i ruszył w kierunku samotnej chaty stojącej przy szutrowej drodze, która biegła od asfaltowego podjazdu.

Stał przy oknie, zaglądając ostrożnie do środka. Wielki, otyły sierżant siedział w skórzanym fotelu z nogami opartymi na otomanie i oglądał telewizję. Sądząc po przytłumionych dźwiękach, jakie wydostawały się na zewnątrz chaty, adiutant generała śledził transmisję z meczu baseballowego. Jason przyglądał się uważnie pokojowi; był urządzony w wiejskim stylu, kolorystycznie utrzymany w odcieniach brązu i czerwieni – typowy letni domek odwiedzany wyłącznie przez mężczyzn. Nigdzie jednak nie można było dostrzec żadnej broni, nawet tradycyjnej, zabytkowej strzelby nad kominkiem, nie mówiąc już o służbowym pistolecie kalibru 45 w kaburze przytroczonej do pasa lub na stole w pobliżu fotela. Adiutant nie obawiał się o swoje bezpieczeństwo i trudno było mu się dziwić. Posiadłość generała Normana Swayne'a była doskonale strzeżona – ogrodzenie, potężne bramy, patrole i specjalnie wytresowane, obronne psy. Bourne wpatrywał się przez szybę w nalaną, silną twarz sierżanta. Jakie tajemnice kryły się w tej wielkiej głowie? Wkrótce się o tym przekona. Delta Jeden wydobędzie je wszystkie, nawet gdyby musiał rozwalić tę czaszkę na kawałki. Oderwał się od okna i okrążył chatę; znalazłszy się przed drzwiami, zastukał dwukrotnie lewą ręką. W prawej trzymał pistolet dostarczony mu przez Aleksandra Conklina, króla wszystkich potajemnych operacji.

– Otwarte, Rachelo! – rozległ się donośny, chrapliwy głos.

Bourne nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Otworzyły się powoli na oścież, a kiedy dotknęły ściany, wszedł do środka.

– Boże! – wykrzyknął sierżant, zrywając się z trudem z fotela. – To ty! Jesteś duchem! Przecież ty nie żyjesz…!

– Wygląda na to, że się mylisz – powiedział Delta Jeden. – Spróbuj jeszcze raz. Nazywasz się Flannagan, prawda? Właśnie sobie przypomniałem.

– Jesteś martwy! – wykrztusił ponownie adiutant generała, wpatrując się w Bourne'a wybałuszonymi ze strachu oczami. – Załatwili cię w Hongkongu… Zabili cię w Hongkongu cztery… nie, pięć lat temu!

– Prowadzisz dziennik?

– Wiemy o tym… W każdym razie ja wiem…

– W takim razie musisz mieć znajomych na wysokich stanowiskach.

– Ty jesteś Bourne!

– Jak nowo narodzony.

– Nie wierzę ci!

– Lepiej uwierz, Flannagan. Przed chwilą użyłeś słowa "my"… Właśnie o tym porozmawiamy. O Królowej Wężów, żeby uniknąć jakichkolwiek nieporozumień.

– To ty byłeś tym Kobrą, o którym mówił Swayne! – O ile wiem, kobra również jest wężem.

– Nie rozumiem…

– Bo to bardzo skomplikowane.

– Przecież jesteś jednym z nas!

– Byłem. Potem pozbyliście się mnie, a teraz wśliznąłem się z powrotem. Sierżant w panice spojrzał na drzwi, potem na okna.

– Jak się tu dostałeś? Gdzie są strażnicy, psy…? Boże, gdzie oni są?

– Psy zasnęły w swoich boksach, więc dałem strażnikom wolne.

– Dałeś… Psy biegają po terenie!

– Już nie. Przekonałem je, że powinny trochę odpocząć.

– A strażnicy?

– Ich z kolei przekonałem, żeby sobie poszli. To, co dzisiaj się tutaj dzieje, uznali za jeszcze bardziej tajemnicze, niż jest w rzeczywistości.

– To znaczy co? Co chcesz zrobić?

– Zdawało mi się, że już powiedziałem. Po prostu trochę porozmawiamy, sierżancie Flannagan. Chcę się dowiedzieć, co porabiają dawni towarzysze broni.

Przerażony mężczyzna cofnął się o krok od fotela.

– To ty jesteś tym wariatem, Deltą Jeden, któremu odbiła szajba i zaczął działać na własną rękę! – wychrypiał donośnym szeptem. – Na własne oczy widziałem zdjęcie… Leżałeś na stole, prześcieradło było całe we krwi, miałeś szeroko otwarte oczy i dziury po kulach w czole i gardle. Zapytali mnie, kim jesteś, a ja powiedziałem: "To Delta, Delta Jeden z tajnego oddziału". Oni na to: "Nie, to jest Jason Bourne, morderca", więc im odpowiedziałem: "W takim razie to był ten sam człowiek, bo to na pewno jest Delta, znałem go". Podziękowali mi wtedy, kazali odejść i dołączyć do pozostałych.

– Kim byli ci "oni"?

– Ludzie z Langley. Ten, który najwięcej gadał, utykał na jedną nogę i miał laskę.

– A pozostali, do których miałeś dołączyć?

– Mniej więcej trzydziestu weteranów z Sajgonu.

40
{"b":"97555","o":1}