Литмир - Электронная Библиотека

– Na Wyspach Karaibskich.

Fontaine podał numery kierunkowe, numer telefonu pensjonatu i wewnętrzny do zajmowanej przez siebie willi. Odłożywszy słuchawkę, zgarbił się bezsilnie, w dalszym ciągu siedząc na krawędzi łóżka. W głębi duszy zdawał sobie sprawę z tego, iż mogą to być ostatnie godziny, jakie przyjdzie jemu i jego żonie spędzić na Ziemi. Jeśli tak będzie w istocie, to stanie przed Bogiem i wyzna mu prawdę. Mordował, i to nieraz, ale nigdy nie skrzywdził ani nie zabił człowieka, który nie miał na sumieniu jeszcze większych zbrodni; kilka nieistotnych wyjątków stanowili ludzie trafieni zabłąkanymi kulami lub przypadkowo rozerwani podmuchem eksplozji. Życie to ból, czyż nie tego właśnie uczy nas Księga? Z drugiej strony, cóż to za Bóg, który dopuszcza do takich okropieństw? Merde! Nie zaprzątaj sobie głowy takimi sprawami, bo jesteś na to za głupi!

Zadzwonił telefon. Fontaine chwycił słuchawkę i przycisnął ją do ucha.

– Tu Paryż Piąty.

– Dziecię Boże, cóż wydarzyło się takiego, że postanowiłeś wykręcić numer telefonu, który wykorzystałeś zaledwie jeden raz podczas naszej znajomości?

– Twoja łaskawość jest ogromna, monseigneur, ale wydaje mi się, że powinniśmy zmienić warunki umowy.

– W jaki sposób?

– Moje życie należy do ciebie i możesz z nim zrobić, co zechcesz, lecz to nie dotyczy mojej żony.

– Co takiego?

– Jest tutaj pewien wykształcony człowiek z Bostonu, który przygląda mi się uważnie, tak jakby miał wobec mnie jakieś plany.

– Ten arogancki głupiec sam przyleciał na Montserrat? Przecież on o niczym nie wie!

– Chyba jednak wie, monseigneur. Zrobię, czego żądasz, ale błagam cię: pozwól nam wrócić do Paryża! Pozwól jej umrzeć w spokoju. Nie żądam od ciebie nic więcej.

– Ty ode mnie żądasz? Przecież dałem ci słowo!

– Czy właśnie dlatego ten Amerykanin śledzi każdy mój krok swymi wścibskimi oczyma?

W słuchawce rozległ się długi, chrapliwy kaszel, po czym na dłuższą chwilę zapadła cisza.

– Znakomity profesor prawa posunął się za daleko – odezwał się wreszcie Szakal. – Pojawił się tam, gdzie nikt go nie prosił. Jest już martwy.

Edith Gates, żona znakomitego adwokata i profesora prawa, otworzyła po cichu drzwi do jego gabinetu w eleganckim domu przy Louisburg Square. Jej mąż siedział bez ruchu w obszernym, skórzanym fotelu, wpatrując się w trzaskający w kominku ogień; uparł się, żeby go rozpalić, choć noc była ciepła, a w domu działało centralne ogrzewanie.

Obserwując go, pani Gates odniosła po raz kolejny nieprzyjemne wrażenie, iż chyba nigdy nie uda jej się do końca zrozumieć męża. W jego życiu było wiele spraw, o których nie miała najmniejszego pojęcia, a drogi, jakimi wędrowały jego myśli, bywały często zbyt kręte, by mogła nimi podążyć. Wiedziała tylko tyle, że chwilami dręczył go okropny ból, którego nie chciał z nią dzielić. Trzydzieści trzy lata temu w miarę atrakcyjna dziewczyna ze średnio zamożnej rodziny wyszła za mąż za niezwykle wysokiego, szalenie inteligentnego, ale beznadziejnie biednego absolwenta prawa. W tych chłodnych, pełnych dystansu latach pięćdziesiątych jego chęć podobania się za wszelką cenę była czymś zupełnie nie na miejscu, odstraszając wszystkich ewentualnych pracodawców. Zdrowy rozsądek i wyważoną ostrożność ceniono zdecydowanie bardziej niż niespokojny, wiecznie poszukujący umysł, zwłaszcza jeśli tkwił on w rozczochranej głowie wyrastającej z ciała przy odzianego w nędzną imitację ubrania od Pressa i Braci Brooks. Ogólne wrażenie pogarszała okoliczność, że stan konta właściciela wykluczał dodatkowe wydatki związane z dopasowaniem stroju, a w sklepach z przeceną trudno było trafić na odpowiedni rozmiar.

Świeżo upieczona pani Gates miała jednak kilka pomysłów, które wpłynęły wyraźnie na poprawę ich wspólnych perspektyw. Pierwszym z nich było nakłonienie męża do chwilowej rezygnacji z kariery prawniczej; nie chciała nawet słyszeć o tym, żeby związał się z jakąś poślednią firmą lub, nie daj Boże, rozpoczął prywatną praktykę, bo wiadomo było z góry, jakich będzie miał klientów – takich mianowicie, którzy nie mogli sobie pozwolić na porządnego adwokata. Już lepiej wykorzystać naturalne atuty, czyli wysoki wzrost i błyskotliwą, chłonną jak gąbka inteligencję, która w połączeniu z wrodzonymi skłonnościami pozwoli na błyskawiczne pozbycie się balastu akademickich nawyków. Wykorzystując swój skromny posag, Edith zaczęła kształtować emploi męża. Kupiła mu stosowne ubrania i zatrudniła teatralnego nauczyciela dykcji, który wpoił swemu uczniowi podstawy scenicznego zachowania i zaznajomił go z tajnikami sztuki oratorskiej. Niezgrabny dryblas wkrótce nabrał majestatycznych cech Lincolna uzupełnionych subtelnym dodatkiem Johna Browna. Znajdował się również na najlepszej drodze do zostania prawdziwym ekspertem w dziedzinie prawa, pozostał bowiem na uniwersytecie, zdobywając kolejne stopnie naukowe i dzieląc się jednocześnie swą wiedzą ze studentami. Pozwoliło mu to w szybkim tempie zyskać opinię niepodważalnego autorytetu w kilku konkretnych dziedzinach. Po pewnym czasie te same firmy, które wcześniej odrzuciły jego kandydaturę, zaczęły się do niego zwracać z ofertami pracy.

Trzeba było dziesięciu lat, żeby ta strategia zaczęła przynosić wymierne rezultaty; początkowo sumy nie były może szokująco wysokie, ale każda następna przewyższała poprzednią. Najpierw małe, a potem także duże pisma prawnicze poczęły zamieszczać jego kontrowersyjne artykuły, zarówno ze względu na ich formę, jak i treść, gdyż młody profesor potrafił biegle władać słowem pisanym, umiejętnie wykorzystując tropy stylistyczne. Jednak uwagę społeczności finansistów zwróciły jego myśli, nie zaś sposób, w jaki je prezentował. Zmieniały się społeczne nastroje, gmach dobrotliwego Wielkiego Społeczeństwa zaczął się rysować w wielu miejscach, wstrząsany falami uderzeniowymi rozchodzącymi się od wymyślonych przez chłopców Nixona określeń:,,milcząca większość", "uzależnieni od dobrobytu" czy jeszcze bardziej negatywnego – "oni". Napływu fali zła nie mogli powstrzymać ani przyzwoity do szpiku kości, ale osłabiony ranami zadanymi przez Watergate Ford, ani błyskotliwy Carter, zbyt zaabsorbowany szczegółami tworzenia swego obrazu Dobrotliwego Przywódcy. Wyrażenie: "Wszystko dla dobra ojczyzny" straciło na aktualności, ustępując miejsca innemu: "Wszystko dla siebie".

Doktor Randolph Gates w porę dostrzegł potężną falę, z którą należało się posuwać, opanował sztukę miodopłynnego mówienia i zdobył słownictwo pasujące do nowej, zaczynającej się właśnie epoki. Podstawą jego naukowych – prawniczych, ekonomicznych i społecznych – przemyśleń stało się przekonanie, iż to, co duże, jest równocześnie lepsze i bardziej doskonałe od wszystkiego, co małe. Zaatakował prawa określające zasady wolnorynkowej konkurencji, twierdząc, że ograniczają one możliwości rozwoju gospodarczego, który może przynieść wszystkim ogromne, wręcz niewyobrażalne korzyści. No, powiedzmy, prawie wszystkim. Czy to się komuś podobało, czy nie, był to świat rządzony prawami odkrytymi przez Darwina; przeżyć mogli jedynie najlepiej dostosowani. Przy wtórze łoskotu werbli i bicia dzwonów finansowi kombinatorzy ogłosili Gatesa swoim mistrzem, oto bowiem znalazł się uczony, który dodał splendoru ich marzeniom o wszechwładzy i wszechbogactwie: Wykupywać, gromadzić jak najwięcej w jednym ręku, a potem sprzedawać – ku pożytkowi wszystkich ludzi, ma się rozumieć.

Randolph Gates z radością przyjął powołanie do ich armii, olśniewając sąd za sądem swoją akrobatyczną elokwencją. Udało mu się, lecz Edith Gates nie wiedziała, co właściwie powinna o tym sądzić. Oczywiście pracując na rzecz jego awansu, miała nadzieję na dostatnie życie, ale z pewnością nie marzyła o milionach dolarów i prywatnych odrzutowcach latających wzdłuż i wszerz kuli ziemskiej, od Palm Springs po południową Francję. Pewnym niepokojem napawał ją również fakt, że artykuły i przemówienia męża były często wykorzystywane w celu przeforsowania spraw już na pierwszy rzut oka sprawiających wrażenie co najmniej wątpliwych, jeśli nie wręcz nieuczciwych. On jednak machał ręką na jej argumenty, twierdząc, iż są to jedynie czysto teoretyczne, intelektualne paralele. Na domiar wszystkiego już od ponad sześciu lat nie dzieliła z nim nie tylko łóżka, ale nawet sypialni.

Kiedy weszła do gabinetu, profesor Randolph Gates odwrócił raptownie głowę w jej kierunku; w jego oczach malowało się przerażenie.

– Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć.

– Zawsze pukasz. Dlaczego nie zapukałaś? Przecież wiesz, jak to jest, kiedy próbuję się skoncentrować.

– Już cię przeprosiłam. Zamyśliłam się i nie pomyślałam o tym.

– Zdanie jest niespójne logicznie.

– Nie pomyślałam o pukaniu.

– A o czym myślałaś? – zapytał szanowany ekspert w dziedzinie prawa takim tonem, jakby wątpił, czyjego żona jest zdolna do takiej czynności.

– Proszę, nie staraj się być uszczypliwy.

– Zadałem ci pytanie, Edith.

– Gdzie byłeś wczoraj wieczorem? Gates uniósł brwi w szyderczym grymasie.

– Dobry Boże, czyżbyś była zazdrosna? Przecież ci powiedziałem. U Ritza. Miałem spotkanie z kimś, kogo nie widziałem od wielu lat, a kogo nie życzyłem sobie gościć w moim domu. Jeżeli chcesz to sprawdzić, możesz do nich zadzwonić.

Edith Gates przez dłuższą chwilę wpatrywała się w milczeniu w twarz swego męża.

– Mój drogi – powiedziała wreszcie. – Naprawdę nic mnie nie obchodzi, czy spotkałeś się z najbardziej lubieżną dziwką w mieście. I tak prawdopodobnie musiałbyś ją zdrowo upić, żeby nie straciła wiary w swoje umiejętności.

– Całkiem nieźle, suko.

– Niestety, nie jesteś najlepszym ogierem w stadninie, draniu. – Czy ta wymiana zdań ma jakiś sens?

– Owszem. Mniej więcej godzinę temu, tuż przed twoim powrotem z biura, przyszedł jakiś mężczyzna. Denise była zajęta sprzątaniem, więc sama mu otworzyłam. Muszę przyznać, że wywarł na mnie spore wrażenie: był ubrany w bardzo drogi garnitur, a przyjechał czarnym porsche…

– Co mówisz? – Gates wyprostował się nagle w fotelu i wbił w nią spojrzenie szeroko otwartych oczu.

– Prosił, by ci przekazać, że le grandprofesseur jest mu winien dwadzieścia tysięcy dolarów i że nie było go wczoraj wieczorem tam, gdzie powinien być. Przypuszczam, iż chodziło właśnie o Ritza.

36
{"b":"97555","o":1}