Литмир - Электронная Библиотека

John St. Jacques odebrał telefon w swoim biurze.

– Tak?

– Spotkali się, proszę pana! – oznajmił z podnieceniem kierownik recepcji.

– Kto się spotkał?

– Wielki bohater i jego znakomity krewny z Bostonu w stanie Massachusetts. Zadzwoniłbym do pana od razu, ale mieliśmy tutaj małe zamieszanie związane z pudełkiem belgijskich czekoladek…

– O czym ty mówisz, do diabła?

– Kilka minut temu widziałem ich przez okno, proszę pana. Rozmawiali na ścieżce. Mój szanowny wujek miał całkowitą słuszność!

– To miło.

– Gubernator z całą pewnością będzie zachwycony, a my wszyscy, z wujkiem na czele, ma się rozumieć, bez wątpienia zyskamy pochwałę!

– Bardzo się cieszę – odparł znużonym tonem St. Jacques. – Wynika z tego, że chyba nie musimy już się dłużej nimi zajmować, prawda?

– Mogłoby tak się wydawać, sir, ale właśnie w tej chwili znakomity sędzia zmierza szybkim krokiem w stronę głównego budynku. Przypuszczam, że za chwilę tu wejdzie.

– Na pewno cię nie ugryzie. Prawdopodobnie chce ci podziękować. Rób wszystko, o co cię poprosi. Od strony Basse- Terre nadciąga sztorm, więc będziemy potrzebować pomocy biura gubernatora, jeśli znowu wysiądą telefony.

– Postaram się spełnić każde jego życzenie, proszę pana!

– Tylko bez przesady. Nie czyść mu zębów.

Brendan Prefontaine niemal wbiegł do okrągłego holu o ścianach wyłożonych lustrami. Poczekał, aż stary Francuz wejdzie do jednej z willi, po czym zawrócił i skierował się prosto do recepcji. Tak jak często podczas ostatnich trzydziestu lat musiał szybko myśleć w marszu – nieraz bywało, że wręcz w biegu – analizując sytuację i wyciągając wnioski, zarówno te bardziej, jak i mniej oczywiste. Przed chwilą popełnił niemożliwy do uniknięcia, niemniej jednak potwornie głupi błąd; niemożliwy do uniknięcia, gdyż nie był przygotowany na to, żeby zameldować się w Pensjonacie Spokoju pod fałszywym nazwiskiem, nie dysponował bowiem odpowiednio sfabrykowanymi dokumentami, a głupi, ponieważ jednak podał fałszywe nazwisko bohaterowi francuskiego Ruchu Oporu… Jednak po chwili zastanowienia uznał, iż może nie było to wcale takie głupie. Podobieństwo nazwisk mogło doprowadzić do niepotrzebnych komplikacji przy wyjaśnianiu powodu jego przybycia na Wyspy Karaibskie, a powodem tym była chęć sprawdzenia, co przestraszyło Randolpha Gatesa aż do tego stopnia, że właściwie bez słowa protestu pozbył się piętnastu tysięcy dolarów. Kiedy już się tego dowie, być może uda mu się uzyskać wielokrotnie więcej. Nie, jego błąd polegał tylko na tym, że nie przedsięwziął wcześniej niezbędnych środków ostrożności. Teraz miał ostatnią szansę, żeby to jeszcze uczynić. Podszedł do stojącego za kontuarem wysokiego, szczupłego recepcjonisty.

– Dobry wieczór panu! – wrzasnął z entuzjazmem ciemnoskóry młodzieniec. Sędzia rozejrzał się szybko po holu i stwierdził z ulgą, że prawie nikogo w nim nie ma. – Jeśli mogę panu czymkolwiek służyć, proszę być pewnym mej doskonałości!

– Wolałbym być pewny, że będzie pan mówił nieco ciszej, młody człowieku.

– Jeśli pan sobie życzy, mogę szeptać – odparł ledwo słyszalnie recepcjonista.

– Proszę?

– Czym mogę panu służyć? – Tym razem szept został zastąpiony przez półgłos.

– Wystarczy jeśli po prostu normalnie porozmawiamy, dobrze?

– Oczywiście, proszę pana. Czuję się zaszczycony, proszę pana.

– Naprawdę?

– Naturalnie.

– To dobrze. – Prefontaine skinął głową. – Chciałem prosić pana o pewną przysługę…

– Cokolwiek pan sobie życzy!

– Ciii…!

– Tak, tak, oczywiście…

– Jak wielu ludziom w zaawansowanym wieku zdarza mi się zapominać o pewnych sprawach… Chyba może pan to zrozumieć, prawda?

– Człowiek pańskiej mądrości, sir? Nie wierzę, żeby pan mógł cokolwiek zapomnieć.

– Słucham? Zresztą nieważne… Otóż muszę panu powiedzieć, że podróżuję incognito… Wie pan, co to znaczy?

– Oczywiście, sir.

– Zameldowałem się pod moim prawdziwym nazwiskiem, Prefontaine…

– W samej rzeczy – przerwał mu recepcjonista. – Wiem o tym.

– To była pomyłka. Urzędnicy z mojego biura i ci, z którymi mam się tu kontaktować, będą pytać o niejakiego pana Patricka. To taka niewinna szarada, dzięki której mogę zyskać kilka chwil spokoju.

– Rozumiem. – Recepcjonista oparł się konfidencjonalnie na ladzie.

– Doprawdy?

– Naturalnie. Gdyby wszyscy wiedzieli, że tak znakomita osobistość zażywa tu wypoczynku, nie daliby panu ani chwili wytchnienia. Tak jak i tam ten szanowny gość potrzebuje pan całkowitej diskrecji! Proszę mi wierzyć, że doskonale to pojmuję.

– Diskrecji? O, mój Boże!

– Osobiście zmienię wpis w książce, panie sędzio.

– Sędzio? Nic nie mówiłem o tym, że jestem sędzią. Orzechowa twarz mężczyzny jeszcze pociemniała z zakłopotania.

– To wymknęło mi się wyłącznie z nadmiaru gorliwości, proszę pana.

– A nie z jakiegoś innego powodu?

– Zapewniam pana, sir, że oprócz mnie tylko właściciel pensjonatu zdaje sobie sprawę z poufnej natury pańskiej wizyty – szepnął recepcjonista, ponownie opierając się o kontuar. – Wszystko jest utrzymane w najściślejszej diskrecji.

– Boże, ten dureń na lotnisku…

– Mój szanowny wujek – kontynuował recepcjonista, nie dosłyszawszy uwagi Prefontaine'a – dał mi jasno do zrozumienia, że możliwość służenia pomocą wybitnym osobistościom, pragnącym spotkać się w odosobnieniu w sprawach najwyższej wagi, jest dla nas ogromnym zaszczytem. Zadzwonił do mnie i osobiście…

– Już dobrze, dobrze, młody człowieku. Rozumiem i doceniam wszystko, co pan robi. Proszę tylko dopilnować, żeby zmieniono nazwisko, a gdyby ktoś o mnie pytał, to nazywam się właśnie Patrick. Czy to jasne?

– Kryształowo jasne, szanowny panie sędzio!

– Mam nadzieję, że nie aż tak.

Cztery minuty później zadzwonił stojący na ladzie telefon. Zaaferowany młody mężczyzna podniósł słuchawkę.

– Recepcja, słucham? – powiedział takim tonem, jakby udzielał błogosławieństwa.

– Tu monsieur Fontaine z willi numer jedenaście.

– Tak jest, proszę pana! To zaszczyt dla mnie… dla nas… dla wszystkich!

– Merci. Mam do pana prośbę. Jakieś piętnaście minut temu spotkałem podczas spaceru pewnego bardzo miłego Amerykanina. Był mniej więcej w moim wieku i miał na głowie białą płócienną czapeczkę. Chciałbym za prosić go któregoś dnia na drinka, ale nie jestem pewien, czy dobrze usłyszałem jego nazwisko.

Sprawdzają mnie, pomyślał recepcjonista. Wielcy ludzie nie tylko mają swoje tajemnice, ale także starannie ich strzegą.

– Z pańskiego opisu, sir, mogę się domyślać, że spotkał pan szanownego pana Patricka.

– Rzeczywiście, chyba tak właśnie mi się przedstawił. To irlandzkie nazwisko, ale on chyba jest Amerykaninem, czyż nie tak?

– Bardzo wykształconym Amerykaninem, sir, z Bostonu w stanie Massachusetts. Mieszka w willi numer czternaście, trzeciej na zachód od pańskiej. Wystarczy wykręcić 714.

– Bardzo panu dziękuję. Aha, gdyby go pan widział, proszę mu o ni czym nie mówić. Jak pan wie, moja żona nie czuje się najlepiej, więc będę musiał poczekać z zaproszeniem na dogodny dla niej termin.

– Nigdy nic nie powiem, szanowny panie, dopóki osobiście mi pan nie rozkaże. We wszystkim, co dotyczy pana i pana Patricka, sir, stosujemy się ściśle do poufnych zaleceń gubernatora.

– Doprawdy? To bardzo miło z waszej strony… Adieu.

Udało się, pomyślał triumfalnie kierownik recepcji, odkładając słuchawkę; Wielcy ludzie chwytają w lot wszelkie subtelności, on zaś był tak subtelny, że z pewnością nawet jego arcymądry wujek byłby z niego zadowolony. Nie tylko podał natychmiast nazwisko Patrick, ale także użył słowa "wykształcony", co kojarzyło się natychmiast z uczonym… lub sędzią, a wreszcie zaznaczył wyraźnie, że nikomu nie piśnie ani słowa bez wyraźnego polecenia gubernatora. Dzięki swojej niesłychanej inteligencji zyskał zaufanie nadzwyczaj ważnych osobistości. Było to wręcz niesamowite przeżycie, postanowił więc natychmiast zadzwonić do swego znakomitego wuja, aby podzielić się z nim najświeższymi wrażeniami.

Fontaine siedział na krawędzi łóżka, trzymał na kolanach telefon i obserwował siedzącą na balkonie kobietę. Jej wózek stał bokiem, dzięki czemu Fontaine widział wyraźnie jej profil; miała pochyloną głowę i oczy zamknięte z bólu… Ból! Cały ten okropny świat był wypełniony bólem! Wiedział, że on także ma swój udział w rozprzestrzenianiu go i nie oczekiwał od nikogo litości, ale chodziło o nią! W kontrakcie nie było o niej ani słowa! Jego życie – oczywiście, jak najbardziej, lecz nie jej, dopóki w tym wyniszczonym ciele tliła się jeszcze iskierka świadomości. Non, monseigneur. Je refus! Ce n 'estpas le contrat!

A więc służąca Szakalowi armia starców dotarła już do Ameryki. Należało się tego spodziewać. Podeszły wiekiem Amerykanin irlandzkiego pochodzenia, wykształcony człowiek, który z takich lub innych powodów zaciągnął się pod sztandar Carlosa, był jednym z jego egzekutorów. Przypatrywał się uważnie Fontaine'owi i udawał, że nie zna francuskiego, ale wystarczyło spojrzeć, by dostrzec odciśnięte na nim piętno Szakala. "We wszystkim, co dotyczy pana i pana Patricka, sir, stosujemy się ściśle do poufnych zaleceń gubernatora". Gubernatora otrzymującego rozkazy od rezydującego w Paryżu władcy śmierci.

Dziesięć lat temu, po pięcioletnim okresie nienagannej pracy, otrzymał numer telefonu w Argenteuil, sześć mil na północ od Paryża, z którego wolno mu było korzystać jedynie w ostateczności, w sytuacji najwyższego zagrożenia. Do tej pory zdarzyło się to zaledwie raz, ale teraz nadeszła pora na drugi. Zapoznał się uważnie z informacją na temat połączeń międzynarodowych, podniósł słuchawkę i wykręcił kolejne numery kierunkowe, a wreszcie ten ostatni, najważniejszy. Minęły prawie dwie minuty, zanim ktoś odebrał telefon.

– Le Coeur de Soldat – odezwał się matowy męski głos; w tle słychać było muzykę.

– Muszę porozumieć się z kosem – powiedział Fontaine po francusku. – Jestem Paryż Piąty.

– Gdzie będzie mógł cię znaleźć, jeśli zechce spełnić twoje życzenie?

35
{"b":"97555","o":1}