Литмир - Электронная Библиотека

Jadąc niedawno w kierunku "Hiszpanii", Bourne był do tego stopnia ogarnięty niecierpliwością, że prawie nie zwracał uwagi na zmniejszone repliki amerykańskich miast i osad ani nie zapamiętał najkrótszej drogi prowadzącej do tunelu. Stosował się jedynie do wykrzykiwanych ochryple poleceń Beniamina. Wydawało mu się jednak, że wychowany w Los Angeles instruktor wspominał kilka razy o jakiejś "szosie nadbrzeżnej", porównując ją z autostradą stanową numer 1 w Kalifornii. Tworzyły ją ulice biegnące równolegle do rzeki, która wyobrażała kolejno wybrzeże oceanu w stanie Maine, Potomac w Waszyngtonie i północną część przesmyku Long Island.

Szaleństwo ogarnęło także "Amerykę". Ulicami pędziły na sygnałach policyjne radiowozy, umundurowani mężczyźni wrzeszczeli coś do mikrofonów i słuchawek, z budynków wybiegali wyrwani ze snu ludzie, krzycząc o okropnym trzęsieniu ziemi, znacznie gorszym od tego, jakie dotknęło Armenię. Mimo całkowitej pewności, że chodzi o obcą infiltrację, dowódcy Nowogrodu nie potrafili zdobyć się na to, żeby powiedzieć prawdę. Nikt nie pomyślał o tym, że z doświadczeń zebranych przez sejsmologów na całym świecie wynika jasno, iż drzemiące w głębi ziemi tytaniczne siły nigdy nie ścierają się z tak monstrualną gwałtownością, tylko atakują w kilku kolejnych nawrotach, które przypominają nadciągające z otwartego oceanu gigantyczne fale. Kto jednak z ogarniętych paniką ludzi odważyłby się kwestionować stwierdzenia władz? Wszyscy w "Stanach Zjednoczonych" szykowali się na nadejście czegoś, co miało okazać się czymś zupełnie innym, niż oczekiwali.

Przekonali się o tym mniej więcej dziesięć minut po zniszczeniu znacznej części miniaturowej "Wielkiej Brytanii". Pierwsze eksplozje rozległy się w chwili, kiedy Bourne dotarł do "Waszyngtonu". Pierwsza stanęła w płomieniach kopuła "Kapitolu", a zaledwie kilka sekund później pomnik Waszyngtona stojący pośrodku trawiastego parku zachwiał się i runął, jakby w jego podstawę uderzył z rozpędem ciężki buldożer. Wkrótce potem pożar ogarnął replikę Białego Domu, a kolejne wybuchy wstrząsnęły całą "Penn- sylvania Avenue".

Bourne wiedział już, gdzie jest. Wejście do tunelu znajdowało się między "Waszyngtonem" a "New London", nie więcej niż pięć minut drogi stąd! Skręciwszy w ulicę biegnącą równolegle do rzeki, napotkał znowu przerażony, ogarnięty histerią tłum. Policja usiłowała zapanować nad chaosem, informując przez głośniki, najpierw po angielsku, a potem po rosyjsku, o śmiertelnym niebezpieczeństwie czyhającym na tych, którzy zdecydowaliby się wskoczyć do wody; snopy światła z reflektorów tańczyły po rzece, wydobywając z ciemności unoszące się na falach, nieruchome ciała.

– Tunel! Otwórzcie tunel!

Krzyk przybierał na sile, a z nim determinacja. Jeszcze chwila, a tłum zaatakuje zamknięte bramy. Jason wepchnął do kieszeni trzy pozostałe flary, wyskoczył z otoczonego rozgorączkowanymi twarzami jeepa i zaczął przepychać się przez morze zbitych gęsto ciał; uwiązł po zaledwie kilku krokach. Nie pozostało mu nic innego, jak wyciągnąć jedną z flar i zapalić ją. Widok przeraźliwie syczącego, jaskrawego płomienia natychmiast przyniósł skutek. Bourne popędził przez rozstępujący się przed nim tłum, wymachując płonącą flarą, aż wreszcie przedarł się na sam przód, by stanąć twarzą w twarz z kordonem żołnierzy w mundurach Armii Stanów Zjednoczonych. Szaleństwo! Cały świat zwariował!

Nie! Tam, z boku, na ogrodzonym parkingu! Cysterna! Jason przedarł się przez kordon, trzymając w wysoko uniesionej ręce swoją kartę, i podbiegł do najwyższego rangą oficera, pułkownika z przewieszonym przez szyję AK- 47; ostatni raz równie przerażonego oficera widział w Sajgonie.

– Jestem "Archie", mam wszystkie uprawnienia! Możecie to sprawdzić! Wolno do mnie mówić tylko po angielsku, zrozumiano? Dyscyplina to dyscyplina.

– Togda?! – wrzasnął z niedowierzaniem oficer, ale posłusznie przeszedł na angielski. – Oczywiście, wiem o was, ale co mogę zrobić? – odparł z doskonałym bostońskim akcentem. – Utraciliśmy kontrolę nad tłumem!

– Czy ktoś przechodził przez tunel w ciągu ostatnich trzydziestu minut?

– Nie, nikt. Dostaliśmy rozkazy, żeby za żadną cenę nie dopuścić do jego sforsowania.

– To dobrze… Każcie ludziom się rozejść. Powiedzcie przez głośniki, że niebezpieczeństwo minęło.

– Nie mogę tego zrobić! Przecież wszędzie są pożary, wybuchy!

– Wkrótce ustaną.

– Skąd pan o tym wie?

– Wiem i już. Rób, co ci mówię!

– Rób, co ci każe! – ryknął ktoś za plecami Bourne'a. Był to Beniamin, cały zlany potem. – Mam nadzieję, że wiesz, o co ci chodzi – dodał, zwracając się do Jasona.

– Skąd się tutaj wziąłeś?

– Dobrze wiesz skąd. Powinieneś raczej zapytać, w jaki sposób. Helikopterem, wezwanym przez Krupkina szalejącego w szpitalnym łóżku w Moskwie.

– Szalejącego? Całkiem nieźle, jak na Rosjanina…

– Kim jesteś, żeby mi rozkazywać? – wykrzyknął człowiek w mundurze amerykańskiego pułkownika.

– Możesz mnie sprawdzić, ale radzę ci, uwiń się z tym szybko – odparł Beniamin, pokazując mu swoją kartę. Jak nie, to każę cię przenieść do Taszkentu. Ładna okolica, ale słyszałem, że nie mają tam toalet… Ruszaj się, kozi dupku!

– Kalifornia, miłość ma… zanucił pod nosem Jason.

– Zamknij się!

– Jest tam! To ta cysterna! – Bourne wskazał na ogromną ciężarówkę, górującą rozmiarami nad pozostałymi stłoczonymi na parkingu pojazdami.

– Cysterna? – zapytał ze zdziwieniem Beniamin. – Jak na to wpadłeś?

– Mieści się w niej co najmniej pięćdziesiąt tysięcy litrów. W połączeniu z rozsądnie rozmieszczonymi ładunkami plastiku to w zupełności wystarczy na te stare, drewniane makiety. '

– Wnimanije! – zagrzmiały głośniki rozmieszczone wokół wejścia do tunelu. Dobiegające zewsząd eksplozje zaczęły powoli cichnąć. Pułkownik wspiął się z mikrofonem w dłoni na szczyt niskiego, betonowego bunkra. Jego sylwetka rysowała się ostro w snopach światła potężnych reflektorów.

– Trzęsienie ziemi minęło! – zawołał po rosyjsku. – Co prawda straty są znaczne, a pożarów na pewno nie uda się ugasić do rana, ale kryzys minął, powtarzam, kryzys minął! Nie oddalajcie się od brzegu rzeki, a towarzysze z ekip ratowniczych zatroszczą się o was! Takie rozkazy otrzymaliśmy z dowództwa, towarzysze! Błagam was, nie róbcie nic, co zmusiłoby nas do użycia siły.

– Jakie trzęsienie? – wykrzyknął jakiś stojący niedaleko bunkra mężczyzna. – Wszyscy nam wmawiają, że to trzęsienie ziemi, jakby mieli nas za idiotów! To nie żadne trzęsienie, tylko zbrojny atak!

– Tak jest, atak!

– Zostaliśmy zaatakowani!

– To inwazja!

– Odblokujcie tunel i wypuśćcie nas, bo jak nie, to będziecie musieli nas zastrzelić! Odblokujcie tunel!

Tłum krzyczał coraz głośniej, ale żołnierze stali niewzruszenie, z bagnetami na lufach karabinów. Pułkownik wrzeszczał ochryple do mikrofonu, z twarzą wykrzywioną grymasem panicznego przerażenia.

– Słuchajcie, co do was mówię! Powtarzam wam to, co mi powiedziano. To tylko zwykłe trzęsienie ziemi i ja w to wierzę! A wiecie dlaczego…? Czy słyszeliście choć jeden strzał? Dobre pytanie, co? Choćby jeden, jedyny strzał…? Nie, nie słyszeliście! Mamy tu, podobnie jak w innych sektorach, uzbrojone oddziały gotowe odeprzeć każdy atak, a mimo to nikt nie strzelał, więc nie ulega wątpliwości, że…

– O czym on tak wrzeszczy? – zapytał Jason Beniamina.

– Próbuje przekonać łudzi, że to było trzęsienie ziemi, ale oni mu nie wierzą. Myślą, że to zbrojna inwazja. Użył argumentu, że nie było żadnych strzałów.

– A nie było?

– To dobry argument. Gdyby ktoś zaatakował, na pewno by strzelał, a skoro nie strzelał, to znaczy, że nie zaatakował.

– Strzały…? – Nagle Bourne chwycił młodego Rosjanina za koszulę na piersi i potrząsnął z całej siły. – Każ mu przestać! Na litość boską, każ mu natychmiast przestać!

– Dlaczego?

– Podpowiada Szakalowi, co ma zrobić!

– Co ty wygadujesz, do jasnej cholery?

– Strzały… Strzelanina, zamieszanie!

– Niet! – wrzasnęła jakaś kobieta, wysuwając się na czoło tłumu i unosząc oskarżycielskim gestem rękę w kierunku człowieka z mikrofonem. – Te eksplozje to były bomby! Zrzucali je z samolotów!

– Idiotka! – ryknął po rosyjsku pułkownik. – Gdyby to był nalot, wystartowałyby nasze myśliwce z Biełopola. Wybuchy pochodziły z wnętrza ziemi… – Te kłamliwe słowa były ostatnimi, jakie wypowiedział w życiu Rosjanin w mundurze amerykańskiego pułkownika.

Gdzieś na pogrążonym w półmroku parkingu zaterkotał gniewnie pistolet maszynowy. Seria niemal przecięła Rosjanina wpół; zgiął się, zachwiał i runął na ziemię z dachu bunkra. Tłum ogarnęło prawdziwe szaleństwo. Kordon żołnierzy pękł niczym wątły sznurek, a chaos sięgnął zenitu. Wąskie, ogrodzone zejście do tunelu wypełniło się pędzącymi na oślep ludźmi, którzy przepychając się i tratując leżących, walczyli zawzięcie o to, żeby jak najprędzej dostać się do podwodnego przejścia. Jason odciągnął młodego instruktora na bok, dalej od ogarniętego amokiem tłumu, ani na chwilę nie spuszczając wzroku ze spowitego mrokiem parkingu.

– Potrafisz obsługiwać urządzenia tunelu? – zapytał.

– Tak. Wszyscy wyżsi stopniem instruktorzy wiedzą, jak to robić.

– Te stalowe bramy, o których mi mówiłeś, też?

– Oczywiście.

– Gdzie są mechanizmy?

– W bunkrze.

– Idź tam! – krzyknął Bourne, wręczając Beniaminowi jedną z trzech pozostałych mu flar. – Mam jeszcze dwie i dwa granaty… Kiedy zobaczysz, że zapaliłem swoją, zamknij bramę, rozumiesz?

– Dlaczego?

– Dlatego, że gramy według moich reguł, Ben! Zrób to, a potem zapal tę flarę i wyrzuć ją przez okno, żebym wiedział, czy ci się udało.

– Co potem?

– Potem zrobisz coś, co ci się na pewno nie spodoba, ale nie masz wyboru… Zabierz pułkownikowi jego broń i zmuś tłum, żeby wrócił na ulicę. Możesz strzelać w ziemię przed nimi albo nad ich głowami, wszystko jedno, nawet gdybyś miał kogoś zranić. Mają wrócić i już! Muszę go znaleźć, odizolować, pozbawić możliwości schronienia za czyimiś plecami…

166
{"b":"97555","o":1}