Литмир - Электронная Библиотека

I właśnie podczas tej trzeciej rozmowy w umyśle generała Rodczenki narodził się pomysł, który w pierwszej chwili poraził go swoją prostotą i oczywistością niczym błyskawica podczas burzy na Morzu Czarnym. Rozwiązanie to pozwoliłoby Związkowi Radzieckiemu zdystansować się za jednym zamachem zarówno od poczynań Szakala, jak i "Meduzy", gdyby okazało się, że cywilizowanemu światu nie wystarczą same zapewnienia.

Nic prostszego, jak doprowadzić do spotkania Szakala i Ogilviego, choćby na jedną chwilkę, byle tylko uchwycić ich na tej samej klatce filmu. Nie trzeba było nic więcej.

Wczoraj po południu generał poszedł do Wydziału Stosunków Dyplomatycznych i zażyczył sobie krótkiej, rutynowej rozmowy z Ogilviem. Kiedy doszło do spotkania, przeczekał cierpliwie standardowe uprzejmości, a następnie zaczął kierować rozmowę w pożądanym przez siebie kierunku. Poruszał się pewnie i precyzyjnie, bo wcześniej odpowiednio się przygotował.

– Podobno zawsze spędza pan lato na Cape Cod, da? – zapytał od niechcenia.

– Raczej tylko weekendy, natomiast żona i dzieci mieszkają tam przez całe wakacje.

– Kiedy byłem na placówce w Waszyngtonie, miałem na Cape Cod dwoje wspaniałych przyjaciół. Spędziłem z nimi wiele przemiłych, jak wy to mówicie, weekendów. Może ich pan zna? To Frostowie, Hardleigh i Carol Frost.

– Oczywiście że znam. On jest prawnikiem jak ja, tyle tylko, że specjalizuje się w prawie morskim. Mieszkają nad samym brzegiem, w Dennis.

– Pani Frost jest nadzwyczaj atrakcyjną kobietą.

– Zgadzam się.

– Da… Próbował pan kiedyś namówić jej męża, żeby podjął pracę w pańskiej firmie?

– Nie. Ma swoją własną: Frost, Goldfarb i O'Shaunessy. Zdaje się, że działali w Massachusetts.

– Czuję się prawie tak, jakbym pana znał, panie Ogilvie, choć tylko poprzez wspólnych przyjaciół.

– Żałuję, że nigdy się tam nie spotkaliśmy.

– Pomyślałem sobie, że może spróbuję wykorzystać naszą bliską znajomość – bliską, ma się rozumieć, tylko pośrednio – i poproszę pana o pewną przysługę, znacznie drobniejszą od tej, którą tak chętnie wyświadcza panu nasz rząd.

– Wielokrotnie dawano mi do zrozumienia, że korzyści są obopólne – odparł Ogilvie.

– Niestety, nie orientuję się w tych dyplomatycznych zawiłościach, ale wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że mógłbym szepnąć tu i ówdzie jakieś słówko na pańską korzyść, gdyby zechciał pan współpracować z moim niewielkim, co nie znaczy, że nieważnym, wydziałem.

– Na czym miałaby polegać ta współpraca?

– Kilka godzin temu przybył do nas pewien bardzo aktywny społecznie ksiądz, który twierdzi, że jest oddanym marksistą, agitatorem, wielokrotnie skazywanym za swoją działalność przez nowojorskie sądy. Chce się ze mną natychmiast spotkać, ale my, niestety, nie mamy możliwości zweryfikowania jego twierdzeń. Może pan mógłby nam pomóc? Jeżeli istotnie tak często stawał przed sądem, być może zapamiętał pan jego twarz z gazet lub telewizji?

– Niewykluczone, oczywiście jeśli jest tym, za kogo się podaje.

– Da! Bez względu na rezultat nie zapomnimy tego, że zechciał pan z nami współdziałać.

Wszystko zostało ustalone; Ogilvie będzie kręcić się w tłumie wypełniającym cerkiew, a kiedy zobaczy, że generał podchodzi do mężczyzny w sutannie, zbliży się do niego, udając zaskoczenie. Przywitanie będzie krótkie i raczej chłodne, takie, jakiego można się spodziewać, kiedy dwaj kulturalni, ale nie lubiący się ludzie wpadają na siebie w miejscu publicznym. Było niezwykle ważne, żeby wszyscy trzej znaleźli się blisko siebie, gdyż w panującym w tej części świątyni półmroku prawnik mógłby mieć kłopoty z dostrzeżeniem twarzy księdza.

Ogilvie spisał się znakomicie, zupełnie jak prokurator podczas procesu, który zasypuje świadka prędko następującymi po sobie pytaniami, dołączając do nich jedno, o którym wie, że wywoła natychmiastowy sprzeciw obrony, a następnie krzyczy "cofam pytanie!", pozostawiając otępiałego świadka z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami.

Gdy Amerykanin podszedł do dwóch skrytych w cieniu mężczyzn, Szakal natychmiast odwrócił głowę, ale mimo to jakaś starsza kobieta zdążyła zrobić serię zdjęć swoim miniaturowym aparatem fotograficznym. Superczuły film został już wywołany, a negatyw i odbitki znajdowały się w gabinecie Rodczenki, w teczce zatytułowanej "Bryce Ogilvie".

Pod zdjęciem przedstawiającym amerykańskiego adwokata i najbardziej poszukiwanego terrorystę świata widniał podpis: "Obiekt podczas potajemnego spotkania z nie zidentyfikowanym do tej pory osobnikiem w cerkwi Wasyla Błogosławionego. Rozmowa trwała jedenaście minut i trzydzieści dwie sekundy. Zdjęcia przesłano do Paryża w związku z podejrzeniem, że nie zidentyfikowany mężczyzna może być poszukiwanym terrorystą Szakalem".

Już wkrótce z Paryża nadejdzie odpowiedź wraz z kilkoma portretami pamięciowymi z Deuxieme Bureau i Surete: "Potwierdzamy. Widoczny na zdjęciach człowiek to z całą pewnością Szakal".

Wręcz nieprawdopodobne! Tutaj, na radzieckiej ziemi!

Natomiast rozmowa z Carlosem przebiegła niezupełnie po myśli generała. Po krótkim, niezręcznym epizodzie z Amerykaninem, terrorysta zaczął znowu rzucać oskarżenia lodowatym, nieprzyjaznym tonem.

– Lada chwila cię zdemaskują!

– Kto taki?

– KGB.

– To ja jestem KGB!

– Być może się mylisz.

– W Komitecie nie dzieje się nic, o czym bym nie wiedział. Skąd masz tę informację?

– Z Paryża, z otoczenia Krupkina.

– Krupkin jest gotów uczynić wszystko, żeby tylko zwrócić na siebie uwagę, łącznie z rozpowszechnianiem fałszywych informacji, nawet wtedy, kiedy dotyczą kogoś takiego jak ja. Szczerze mówiąc, ciągle stanowi dla mnie zagadkę. Umie w mgnieniu oka przeistoczyć się z bystrego, władającego kilkoma językami oficera wywiadu w bezmyślnego klowna, który potrafi tylko podsuwać dziwki podróżującym przez Paryż ministrom. Uważam, że nie należy traktować go poważnie, szczególnie w tak istotnych sprawach.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz. Skontaktują się z tobą jutro, późnym wieczorem. Będziesz w domu?

– Nie, w restauracji Łastoczka, na późnej kolacji. Co chcesz robić przez cały dzień?

– Upewnić się, że masz rację. Powiedziawszy to, Szakal zniknął w tłumie.

W ciągu ponad dwudziestu czterech godzin, jakie minęły od tej chwili, Rodczenko nie otrzymał od niego żadnej informacji. Może psychopata przekonał się, że jego podejrzenia nie mają podstaw, i wrócił do Paryża, posłuszny wewnętrznemu nakazowi przemieszczania się z jednego krańca Europy na drugi po to, by zagłuszyć ogarniającą jego umysł panikę? Carlos także stanowił zagadkę. Część jego osobowości należała do prymitywnego sadysty, okrutnego zbrodniarza rozkoszującego się zadawanym cierpieniem i bólem, część zaś do chorego, zdziwaczałego romantyka, wiecznego dziecka dążącego uparcie do wyśnionego, nierealnego celu. Kto mógł z całą pewnością stwierdzić, kim był naprawdę? Coraz bardziej zbliżał się czas, kiedy te wątpliwości rozwiąże celny strzał w głowę terrorysty.

Rodczenko skinął na kelnera; zamówi jeszcze kawę i koniak, prawdziwy francuski koniak, zarezerwowany wyłącznie dla bohaterów rewolucji, a szczególnie dla tych, którym udało się ją przeżyć. Zamiast kelnera przy stoliku zjawił się kierownik lokalu z aparatem telefonicznym w ręku.

– Pilna rozmowa, towarzyszu generale – powiedział mężczyzna w zbyt luźnym, czarnym garniturze. Postawił aparat na stoliku i wsadził wtyczkę do gniazdka w ścianie. Rodczenko podziękował, a gdy kierownik odszedł, podniósł słuchawkę.

– Tak?

– Jesteś cały czas obserwowany – usłyszał głos Szakala.

– Przez kogo?

– Przez twoich ludzi.

– Nie wierzę.

– Chodziłem za tobą przez cały dzień. Mam ci powiedzieć, gdzie byłeś w ciągu ostatnich trzydziestu godzin? Najpierw kilka drinków w barze na Prospekcie Kalinina, potem kiosk na Arbacie, obiad, spacer na Łużnikach…

– Wystarczy! Gdzie jesteś?

– Wyjdź przed restaurację. Powoli, spokojnie, jakby nic się nie stało. Udowodnię ci.

Połączenie zostało przerwane.

Rodczenko odłożył słuchawkę i dał znak kelnerowi. Ten podszedł niemal natychmiast, co należało zawdzięczać nie tyle sprawowanej przez generała funkcji, co temu, że był on ostatnim gościem w restauracji. Stary żołnierz uregulował rachunek, powiedział dobranoc, po czym wyszedł z lokalu. Dochodziła pierwsza trzydzieści w nocy; jeśli nie liczyć kilku zataczających się pijaków, ulica była zupełnie pusta. W pewnej chwili po prawej stronie, w odległości mniej więcej trzydziestu metrów, w świetle latarni pojawiła się samotna sylwetka. Był to Szakal, w dalszym ciągu ubrany w czarną sutannę. Skinął na generała, żeby szedł za nim, i ruszył powoli w kierunku ciemnobrązowego samochodu stojącego po drugiej stronie ulicy. Dotarł tam pierwszy i zatrzymał się przy pojeździe od strony krawężnika. Kilka sekund później stanął przy nim generał.

Szakal niespodziewanie zapalił latarkę i skierował silny strumień światła do wnętrza samochodu. Rodczenko na chwilę wstrzymał oddech, wpatrując się w wydobyty z ciemności, makabryczny widok. Siedzący za kierownicą agent KGB miał nienaturalnie odchyloną głowę i głęboko poderżnięte gardło; cały przód jego ubrania był przesiąknięty świeżą jeszcze krwią. Jego kolega, zajmujący miejsce pasażera, miał nogi i ręce związane cienkim drutem, a przez jego otwarte usta biegła poprowadzona dookoła głowy gruba lina, która uniemożliwiała wydanie jakiegokolwiek głośniejszego dźwięku. Żył jeszcze, wpatrując się w światło latarki wybałuszonymi z przerażenia oczami.

– Kierowca był szkolony w Nowogrodzie – odezwał się generał zdumiewająco opanowanym głosem.

– Wiem – odparł Carlos. – Mam jego dokumenty. Poziom szkolenia chyba już nie ten, co dawniej, towarzyszu.

– Ten drugi to człowiek Krupkina. Podobno syn jego przyjaciela.

– Teraz jest mój.

– Co chcesz zrobić? – zapytał Rodczenko, spoglądając na Szakala.

– Naprawić błąd – powiedział Carlos, podnosząc pistolet i pakując jedną za drugą trzy kule w gardło generała.

146
{"b":"97555","o":1}