wynajęliśmy, nie zostawili żadnych śladów. Oni nigdy ich nie zostawiają.
– Bardzo dobrze – powiedział Sulikow, stojąc cały czas przy kominku i nie spuszczając spojrzenia ze zdenerwowanego Ogilvie. – Teraz Aleksander Conklin.
– Były szef placówki CIA, blisko związany z Panovem, psychiatrą. Obaj przyjaźnią się z człowiekiem, którego nazywają Jasonem Bourne'em, i jego żoną. Wszystko zaczęło się dawno temu, jeszcze w Sajgonie. Teraz nagle o mało co nie zostaliśmy zdemaskowani, a DeSole doszedł do wniosku, że maczał w tym palce właśnie Bourne, przy dużej pomocy Conklina.
– W jaki sposób udało mu się to zrobić?
– Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że musi zostać wyeliminowany
i że nasi zawodowcy przyjęli zlecenie, a właściwie zlecenia. Oni wszyscy muszą zniknąć.
– Wspomniał pan o Sajgonie.
– Bourne należał do starej "Meduzy" – powiedział cicho Ogilvie. – Jak wszyscy był złodziejem i bandytą… Możliwe, że po prostu poznał kogoś sprzed dwudziestu lat. DeSole wywąchał, że Bourne – nawiasem mówiąc, nie jest to jego prawdziwe nazwisko – został przeszkolony przez Agencję, żeby odegrać rolą międzynarodowego terrorysty i wciągnąć w zasadzkę jakiegoś groźnego mordercę, znanego jako Carlos. Coś jednak im nie wyszło i Bourne poszedł w odstawkę, zdaje się, że z niezłą emeryturą. "Dzięki, chłopie, żeś próbował, ale teraz już po wszystkim…" Wygląda na to, że chciał wyciągnąć jeszcze więcej i dlatego zainteresował się nami. Teraz chyba pan rozumie, prawda? To zupełnie oddzielne sprawy, nie mają ze sobą żadnego związku!
Rosjanin rozplótł złożone za plecami dłonie i oderwał się od kominka. Wyraz jego twarzy świadczył bardziej o trosce niż o niepokoju.
– Czy pan jest ślepy, czy może tylko tak ograniczony, że nie widzi pan nic oprócz własnych interesów?
– Wypraszam sobie takie uwagi! O czym pan mówi, do diabła?
– Związek istnieje, bo takie właśnie były założenia, a wy stanowicie zaledwie produkt uboczny, który nabrał znaczenia wyłącznie za sprawą zbiegu okoliczności.
– Nie rozumiem… – wyszeptał Ogilvie z pobladłą twarzą.
– Przed chwilą mówił pan o jakimś groźnym mordercy, a Bourne'a określił pan jako mało ważnego agenta, który po nieudanej próbie wykonania zadania został odesłany na niezłą emeryturę.
– Tak mi powiedziano…
– Co jeszcze powiedziano panu o Carlosie- Szakalu i człowieku noszącym nazwisko Jason Bourne? Co pan wie o nich?
– Szczerze mówiąc, niewiele. To dwaj podstarzali zabójcy, kompletne męty, polujące na siebie od lat. Zresztą, co to kogo obchodzi? Mnie zależy wyłącznie na utrzymaniu w ścisłej tajemnicy faktu istnienia naszej organizacji, co pan zdaje się podawać w wątpliwość.
– W dalszym ciągu niczego pan nie rozumie, prawda?
– A co mam rozumieć, na litość boską?
– Bourne może wcale nie być taką metą, za jaką pan go uważa, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę jego przyjaciół.
– Proszę wyrażać się jaśniej.
– On wykorzystuje "Meduzę", żeby wytropić Szakala.
– Niemożliwe! Tamta "Meduza" przestała istnieć wiele lat temu w Sajgonie!
– Najwidoczniej Bourne uważa inaczej. Czy byłby pan uprzejmy zdjąć tę elegancką marynarkę, podwinąć rękaw koszuli i zademonstrować niewielki tatuaż na wewnętrznej stronie przedramienia?
– To nie ma żadnego związku! Honorowy znak z wojny, w której nikt nas nie popierał, a którą mimo to musieliśmy toczyć!
– W magazynach i składach towarów w Sajgonie? Okradając własnych żołnierzy i wysyłając kurierów do Szwajcarii? Za takie bohaterstwo nikt nie przyznaje odznaczeń.
– Czcze domysły bez pokrycia! – parsknął wściekle Ogilvie.
– Proszę to powiedzieć Bourne'owi, wychowankowi pierwszej "Meduzy"… Tak, miły panie! Szukał was, znalazł, a teraz wykorzystuje, żeby dobrać się do Szakala.
– Na rany Chrystusa, w jaki sposób?!
– Muszę szczerze przyznać, że nie wiem, ale chyba będzie dobrze, jeśli pan to przeczyta. – Konsul podszedł szybkim krokiem do biurka, wziął leżące na nim kartki maszynopisu i wręczył je adwokatowi. – Oto stenogramy rozszyfrowanych rozmów telefonicznych, jakie przeprowadzono cztery godziny temu z naszej ambasady w Paryżu. Ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość tożsamość wszystkich osób. Proszę się dokładnie z nimi zapoznać, a potem podzielić ze mną swą fachową opinią.
Stalowy Ogilvie, jeden z najdroższych prawników w Nowym Jorku, chwycił kartki i zaczął szybko pochłaniać wzrokiem ich treść. W miarę jak przerzucał strony, krew coraz bardziej odpływała z jego twarzy, która upodobniła się niemal do śmiertelnej maski.
– Mój Boże, oni o wszystkim wiedzą! Założyli mi podsłuch! Ale jak? Kiedy? To szaleństwo! Nie mogę uwierzyć!
– Mogę tylko jeszcze raz panu poradzić, żeby powiedział pan to Bourne'owi i jego przyjacielowi z Sajgonu, Aleksandrowi Conklinowi. To im udało się trafić na wasz trop.
– Niemożliwe! – ryknął Ogilvie. – Przekupiliśmy albo wyeliminowaliśmy wszystkich ludzi starej "Meduzy", którzy cokolwiek mogli podejrzewać! Boże, przecież było ich zaledwie kilkudziesięciu! Przed chwilą mówiłem panu: to były męty, złodzieje i zbiegli przestępcy, poszukiwani w Australii i na całym Dalekim Wschodzie. Dotarliśmy do wszystkich, jestem tego pewien!
– Jednak wygląda na to, że kilku pominęliście – zauważył Sulikow. Prawnik zaczął ponownie przerzucać kartki. Na jego czole pojawiły się
krople potu, by po chwili połączyć się w strużki i spłynąć ku skroniom.
– Boże, jestem skończony… – wyszeptał przez ściśnięte gardło.
– Ja również w pierwszej chwili odniosłem takie wrażenie – odparł konsul generalny ZSRR w Nowym Jorku – ale przecież podobno nie ma sytuacji bez wyjścia, czyż nie tak…? Oczywiście, jeśli chodzi o nas, to możemy za chować się tylko w jeden sposób: zostaliśmy oszukani przez bezlitosnych, goniących za zyskiem kapitalistów; byliśmy jak niewinne owieczki prowadzone na rzeź przez amerykański kartel finansowych oszustów, którzy usiłowali wciskać nam bezwartościowe towary po paskarskich cenach i twierdzili, że posiadają zezwolenie swego rządu na sprzedaż Związkowi Radzieckiemu i jego sojusznikom artykułów objętych embargiem.
– Ty sukinsynu! – wybuchnął Ogilvie. – Przecież współdziałaliście z nami od początku do końca! To wy dokonywaliście transferu milionów dolarów, zmienialiście nazwy i bandery statków chyba we wszystkich portach świata, nawet je przemalowywaliście, żeby tylko ominąć przepisy!
Sulikow roześmiał się łagodnie.
– Proszę to udowodnić – zaproponował. – Jeżeli pan chce, mogę nadać pańskiej ucieczce znaczny rozgłos. W Moskwie bardzo by się przydało pańskie doświadczenie.
– Co takiego?! – wykrzyknął adwokat, wpatrując się z przerażeniem w konsula.
– Chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, że nie może pan zostać tutaj ani minuty dłużej niż to naprawdę konieczne. Proszę jeszcze raz przeczytać te stenogramy, panie Ogilvie. Wynika z nich jasno, że w każdej chwili może pan zostać aresztowany.
– O, mój Boże…
– Mógłby pan działać na terenie Hongkongu albo Makau – oni z radością powitaliby pańskie pieniądze – ale zważywszy na ich kłopoty z rynkami zbytu na kontynencie i problemy, jakich przysparza bliski już kres chińsko- brytyjskiego układu w sprawie Hongkongu, chyba nie bardzo podobałyby im się pańskie rekomendacje. Szwajcaria odpada – te umowy o ekstradycji są bardzo rygorystycznie przestrzegane, o czym przekonał się Vesco… Właśnie, Vesco! Mógłby pan dołączyć do niego na Kubie…
– Proszę przestać! – ryknął Ogilvie.
– Ewentualnie mógłby pan podjąć współpracę z władzami. Gdyby był pan z nimi naprawdę szczery, kto wie, może zmniejszyliby panu wyrok nawet o dziesięć lat?
– Do cholery, zabiję pana!
Otworzyły się drzwi sypialni i do pokoju wszedł ochroniarz z ręką ukrytą pod połą marynarki. Adwokat zerwał się z miejsca, po czym, drżąc na całym ciele, opadł z powrotem na fotel i pochylił się do przodu, kryjąc twarz w dłoniach.
– To nie jest najrozsądniejsze wyjście z sytuacji – zauważył chłodno Sulikow. – Proszę się opanować, panie mecenasie. Nie czas na gwałtowne emocje.
– Co pan może o tym wiedzieć? – wychrypiał Ogilvie i spojrzał na konsula załzawionymi oczami. – Jestem skończony!
– Mam wrażenie, że jak na kogoś tak zamożnego i wpływowego nieco zbyt pochopnie wyciąga pan wnioski. To prawda, że nie może pan tu zostać, ale przecież w dalszym ciągu dysponuje pan ogromnymi możliwościami. Proszę działać z pozycji siły, na tym polega sztuka przetrwania! Po pewnym czasie władze zrozumieją, jak wielkie może im pan oddać usługi, i dołączy pan do ludzi takich jak Boesky, Levine i wielu innych, którzy otrzymali symboliczne wyroki i odsiadują je, grając w tenisa albo warcaby, zachowując cały
czas kontrolę nad swoimi fortunami. Niech pan spróbuje!
– Jak? – zapytał prawnik, wpatrując się w twarz Rosjanina błagalnym spojrzeniem zaczerwienionych oczu.
– Najpierw trzeba wiedzieć gdzie – odparł Sulikow. – Musi pan znaleźć jakiś neutralny kraj, który nie podpisał z Waszyngtonem umowy o ekstradycji i gdzie znajdą się oficjele gotowi udzielić panu zgody na czasowy pobyt, żeby mógł pan prowadzić stamtąd swoje interesy. Termin "czasowy pobyt" jest nadzwyczaj elastyczny, może mi pan wierzyć. Jest z czego wybierać: Bahrajn, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Maroko, Turcja, Grecja i cała masa
innych. Wszędzie znajdują się spore kolonie Anglików i Amerykanów. Nie jest nawet wykluczone, że my bylibyśmy gotowi dyskretnie panu pomóc…
– Dlaczego?
– Znowu pan ślepnie, panie Ogilvie… Bo chcemy dostać coś w zamian, ma się rozumieć. Prowadzi pan bardzo rozległe interesy w Europie. Gdybyśmy uzyskali nad nimi kontrolę, moglibyśmy osiągnąć ogromne zyski…
– Boże… – wyszeptał pobladłymi wargami człowiek będący mózgiem "Meduzy".
– Czy ma pan jakąś alternatywę, mecenasie? Chodźmy, musimy się po śpieszyć. Jest sporo spraw do załatwienia. Na szczęście dzień dopiero się zaczął.
O godzinie piętnastej dwadzieścia pięć Charles Casset wszedł do gabinetu Petera Hollanda w Kwaterze Głównej Centralnej Agencji Wywiadowczej.