Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Czy Emma w to uwierzyła? Kto wie?

Specjaliści od wychowywania dzieci – ci występujący w kablowej telewizji wymuskani, gadający jak po lobotomii faceci z doktorskimi dyplomami – zapewne cmokaliby z ubolewaniem, ale Grace nie należała do tych rodziców, którzy mówią swoim dzieciom wszystko. Matka przede wszystkim powinna chronić swoje dzieci. Emma nie była jeszcze na tyle duża, żeby uporać się z prawdą. Krótko mówiąc, oszustwo jest niezbędnym elementem wychowania. Oczywiście Grace mogła się mylić i zdawała sobie z tego sprawę, ale w tym starym powiedzeniu jest wiele prawdy: do dzieci nie ma instrukcji. Wszyscy popełniamy błędy. Wychowywanie dzieci to czysta improwizacja.

Kilka minut później kazała Maxowi i Emmie szykować się do wyjścia. Pojadą na wycieczkę. Dzieci złapały GameBoye i rozsiadły się na tylnym siedzeniu auta. Scott Duncan zamierzał usiąść obok kierowcy. Cram zastąpił mu drogę.

– Jakiś problem? – zapytał Duncan.

– Zanim odjedziecie, chcę porozmawiać z panią Lawson.

Zostań pan tutaj.

Duncan zasalutował. Cram obrzucił go spojrzeniem, które mogłoby zamrozić wodę w rurach. Poszedł z Grace do pokoju na tyłach domu. Zamknął drzwi.

– Nie powinna pani z nim jechać.

– Być może. Jednak muszę.

Cram przygryzł dolną wargę. Nie podobało mu się to, ale rozumiał.

– Nosi pani torebkę?

– Tak.

– Chcę ją zobaczyć.

Pokazała mu ją. Cram wyjął zza pasa pistolet. Broń była mała jak zabawka.

– To glock model dwadzieścia sześć, kaliber dziewięć milimetrów.

Grace podniosła ręce.

– Nie chcę go.

– Niech pani trzyma go w torebce. Można go również nosić w kaburze na łydce, ale do długich spodni.

– Nigdy w życiu nie strzelałam.

– Rola doświadczenia jest mocno przeceniana. Trzeba wycelować w środek piersi i nacisnąć spust. To nie jest skomplikowane.

– Nie lubię broni.

Cram pokręcił głową.

– Co?

– Może się mylę, ale zdaje się, że ktoś dzisiaj groził pani córce?

To dało jej do myślenia. Cram włożył broń do torebki.

Grace nie protestowała.

– Jak długo was nie będzie? – zapytał Cram.

– Najwyżej parę godzin.

– Pan Vespa przyjedzie o siódmej. Mówił, że koniecznie musi z panią porozmawiać.

– Będę tu.

– Jest pani pewna, że temu Duncanowi można ufać?

– Nie jestem pewna. Jednak sądzę, że będę przy nim bezpieczna.

Cram skinął głową.

– Pozwoli pani, że się upewnię?

– Jak?

Cram nie odpowiedział. Odprowadził ją do samochodu. Scott Duncan rozmawiał przez telefon. Grace nie spodobał się wyraz jego twarzy. Na ich widok zakończył rozmowę.

– Co się stało?

Scott Duncan pokręcił głową.

– Możemy już jechać?

Cram podszedł do niego. Duncan nie cofnął się, ale wyraźnie drgnął. Cram zatrzymał się tuż przed nim, wyciągnął rękę i zachęcająco poruszył palcem.

– Chcę zobaczyć pański portfel.

– Słucham?

– Czy ja wyglądam na kogoś, kto lubi powtarzać?

Scott Duncan zerknął na Grace. Kiwnęła głową. Cram wciąż poruszał palcem. Duncan dał mu portfel. Cram szybko przejrzał zawartość, robiąc notatki.

– Co pan robi? – zapytał Duncan.

– Kiedy odjedziecie, panie Duncan, zamierzam pana sprawdzić. – Podniósł głowę. – A gdyby pani Lawson stała się jakaś krzywda, moja reakcja byłaby… – Cram zamilkł na chwilę, zdając się szukać odpowiedniego słowa. – Nieproporcjonalna. Czy wyrażam się jasno?

Duncan spojrzał na Grace.

– Do diabła, kim jest ten facet?

Grace zaczęła wsiadać do samochodu.

– Nic nam się nie stanie, Cram.

Cram wzruszył ramionami i rzucił Duncanowi portfel.

– Przyjemnej podróży.

Przez pięć pierwszych minut nikt się nie odzywał. Max i Emma mieli na uszach słuchawki. Grace kupiła je niedawno, ponieważ od pisków, warkotów i wydawanych przez Luigiego okrzyków Mamma mia! bolała ją głowa. Scott Duncan siedział obok niej z rękami na kolanach.

– Kto dzwonił? – zapytała Grace.

– Koroner.

Grace czekała.

– Pamiętasz, jak mówiłem, że kazałem ekshumować zwłoki mojej siostry?

– Tak.

– Policja nie widziała takiej potrzeby. Zbyt kosztowne.

Chyba to rozumiem. W każdym razie sam za to zapłaciłem. Znam kogoś, kto pracował jako federalny patolog okręgowy i wykonuje sekcje na zlecenie.

– I to on do ciebie dzwonił?

– Ściśle mówiąc, ona. Nazywa się Sally Li.

– I?

– I mówi, że musi się ze mną natychmiast zobaczyć. Duncan spojrzał na Grace. – Pracuje w Livingston. Możemy zajechać tam w drodze powrotnej. – Znów spojrzał przed siebie. – Chciałbym, żebyś pojechała tam ze mną, jeśli możesz.

– Do kostnicy?

– Nie, skądże. Sally przeprowadza autopsje w szpitalu Świętego Bamaby. W Livingston ma tylko biuro do papierkowej roboty. Jest tam poczekalnia, w której możemy zostawić dzieci.

Grace nic nie powiedziała.

Stwierdzenie, że własnościowe apartamenty w Bedminster niczym się od siebie nie różnią, w przypadku takich budynków wydaje się truizmem. Jasnobrązowy siding z prefabrykowanych aluminiowych płyt, trzy kondygnacje, podziemne garaże, każdy dom identyczny jak ten stojący po lewej i prawej, a także z przodu, jak i z tyłu. Ogromne osiedle było niczym ocean koloru khaki, rozpościerający się jak okiem sięgnąć.

Grace znała tę drogę. Jack jeździł tędy do pracy. Przez pewien, bardzo krótki czas, rozważali możliwość przeprowadzki do takiego mieszkania. Ani Jack, ani Grace nie byli majsterklepkami i nie lubili telewizyjnych programów z cyklu „sam wyremontuj swój stary dom”. Mieszkania w takich blokach miały swoje zalety: płacisz miesięczny czynsz i nie martwisz się o dach, elewację czy ogród. Są tam korty tenisowe, basen, a nawet plac zabaw dla dzieci. Jednak umiłowanie wygód też ma pewne granice. Przedmieścia i tak są ostoją monotonii. Dlaczego poddawać się jej tak całkowicie i mieszkać w domu niczym nie różniącym się od innych?

Max zauważył dobrze wyposażony i ładnie pomalowany plac zabaw, zanim samochód zdążył się zatrzymać. Już szykował się do biegu do huśtawki. Emma wyglądała na mniej zachwyconą tą perspektywą. Nadal bawiła się GameBoyem.

Innym razem Grace nie pozwoliłaby jej grać w samochodzie, zamiast korzystać ze świeżego powietrza, ale teraz nie było czasu na dyskusje.

Przystanęła i spojrzała na Maxa, osłaniając oczy dłonią.

– Nie mogę zostawić ich samych.

– Pani Alworth mieszka niedaleko – rzekł Duncan. Możemy stać w drzwiach i patrzeć na dzieci.

Podeszli do mieszkania na parterze. N a placu zabaw panowała cisza. Powietrze było nieruchome. Grace zrobiła głęboki wdech i poczuła zapach świeżo skoszonej trawy. Stali ramię w ramię, ona i Duncan. Nacisnął przycisk dzwonka. Grace czekała przed drzwiami, czując się jak świadek Jehowy.

Skrzeczący głos, kojarzący się z czarownicą ze starego filmu Disneya, zapytał:

– Kto tam?

– Pani Alworth?

– Kto tam? – ponownie zaskrzeczał głos.

– Pani Alworth, tu Scott Duncan.

– Kto?

– Scott Duncan. Rozmawialiśmy kilka tygodni temu. O pana synu.

– Proszę odejść. Nie mam panu nic do powiedzenia.

Grace zlokalizowała akcent. Okolice Bostonu.

– Bardzo potrzebujemy pani pomocy.

– Ja nic nie wiem. Proszę odejść.

– Proszę, pani Alworth. Muszę porozmawiać o pani synu.

– Już panu mówiłam. Shane mieszka w Meksyku. To dobry chłopiec. Pomaga biednym ludziom.

– Chcemy zapytać o kilku jego dawnych przyjaciół.

Scott Duncan spojrzał na Grace i skinął na nią, żeby coś powiedziała.

– Pani Alworth- zaczęła Grace.

Skrzeczący głos spytał czujnie:

– Kto tam?

– Nazywam się Grace Lawson. Myślę, że mój mąż znał pan syna.

Zapadła cisza. Grace odwróciła się plecami do drzwi i obserwowała dzieci. Max zjeżdżał na zjeżdżalni. Emma siedziała z podwiniętymi nogami i bawiła się GameBoyem.

Skrzeczący głos zapytał:

– Kim jest pani mąż?

– To Jack Lawson.

Nic.

– Pani Alworth?

– Nie znam go.

– Mamy zdjęcie – powiedział Scott Duncan. – Chcemy je pani pokazać.

Drzwi się otworzyły. Pani Alworth miała na sobie podomkę, która z pewnością pamiętała czasy Zatoki Świń. Kobieta po siedemdziesiątce, mocno zbudowana, w typie cioteczki, która uściśnie cię tak, że utoniesz w fałdach ciała. Jako dzieciak nienawidzisz tego. Jako dorosły tęsknisz za tym uściskiem. Siateczka widocznych naczyń krwionośnych przypominająca siatkę na kiełbasie. Umocowane na łańcuszku okulary do czytania, spoczywające na obfitej piersi. Słaby zapach papierosowego dymu.

– Nie mam zamiaru sterczeć tu cały dzień – rzuciła. Pokażcie mi to zdjęcie.

Scott Duncan podał jej fotografię.

Kobieta przez długą chwilę milczała.

– Pani Alworth?

– Dlaczego ktoś ją przekreślił? – zapytała.

– To była moja siostra – powiedział Duncan.

Zerknęła na niego.

– Wydawało mi się, że podał się pan za prokuratora.

– Jestem prokuratorem. Moja siostra została zamordowana.

Nazywała się Geri Duncan.

Pani Alworth zbladła. Jej usta zaczęły drżeć.

– Ona nie żyje?

– Została zamordowana. Piętnaście lat temu. Pamięta ją pani?

To wytrąciło ją z równowagi. Odwróciła się do Grace i warknęła:

– Na co pani tak patrzy?

– Na moje dzieci.

Wskazała na plac zabaw. Pani Alworth powiodła wzrokiem we wskazanym kierunku. Zesztywniała. Wyraźnie się zmieszała, zbita z tropu.

– Znała pani moją siostrę? – spytał Duncan.

– A co to ma ze mną wspólnego?

Duncan powtórzył pytanie:

– Znała pani moją siostrę? Tak czy nie?

– Nie pamiętam. To było dawno.

– Pani syn chodził z nią na randki.

– Chodził z wieloma dziewczynami. Shane był przystojnym chłopcem. Tak samo jak jego brat Paul. Jest psychologiem w Miami. Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju i nie porozmawiacie z nim?

– Niech pani spróbuje sobie przypomnieć – naciskał Scott. – Moja siostra została zamordowana. – Wskazał na zdjęcie. – To pani syn, prawda, pani Alworth?

Przez długą chwilę patrzyła na fotografię, zanim skinęła głową.

55
{"b":"97433","o":1}