Литмир - Электронная Библиотека
A
A

22

Pensjonariusze domów opieki są zawsze obecni i chętnie przyjmują gości. Grace wybrała numer i usłyszała rześki kobiecy głos.

– Starshine Assisted Living!

– Chciałabym się dowiedzieć, jakie są godziny odwiedzin – powiedziała Grace.

– Nie ma żadnych! – padła stanowcza odpowiedź.

– Słucham?

– Nie ma godzin odwiedzin. Można odwiedzać pensjonariuszy w dowolnej porze między siódmą a dwudziestą czwartą.

– Och. Chciałabym odwiedzić pana Roberta Dodda.

– Bobby'ego? Zaraz panią połączę z jego pokojem. Och, chwileczkę, jest ósma. Teraz ma zajęcia sportowe. Bobby stara się trzymać formę.

– Czy mogę jakoś się z nim umówić?

– Na spotkanie?

– Tak.

– Nie ma takiej potrzeby, wystarczy wpaść.

Podróż zajmie jej niecałe dwie godziny. To lepsze niż próby wyjaśnienia przez telefon, zwłaszcza że nie miała pojęcia, o co go zapytać.

– Sądzi pani, że zastanę go dziś do południa?

– Pewnie. Bobby już od dwóch lat nie prowadzi samochodu. Będzie tu.

– Dziękuję.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Siedzący przy stole i jedzący śniadanie Max wpakował obie ręce do pudełka płatków Capin Crunch. Widząc, jak sięga po zabawkę, Grace zastygła. Wszystko wygląda tak zwyczajnie. Dzieci wyczuwają nastroje. Grace dobrze o tym wie. Jednak czasem, no cóż, dzieci są tak cudownie niczego nieświadome. W tym momencie była za to wdzięczna losowi.

– Już wyjąłeś tę zabawkę – powiedziała. Max znieruchomiał.

– Tak?

– Takie duże pudła, a takie małe zabawki.

– Co mówisz?

Prawdę mówiąc, kiedy była mała, też tak robiła – grzebała w płatkach, szukając tandetnej zabawki. Skoro już o tym mowa, chyba w płatkach tej samej marki.

– Nieważne.

Pokroiła banana i zmieszała go z płatkami. Zawsze próbowała przechytrzyć syna, stopniowo dając więcej banana, a mniej płatków. Przez pewien czas dodawała Cheerio, zawierające mniej cukru, ale Max szybko się zorientował.

– Emmo! Wstawaj natychmiast!

Przeciągły jęk. Córka jest za mała, żeby mieć kłopoty ze wstawaniem. Grace zaczęła je mieć dopiero na studiach. No dobrze, może w połowie szkoły średniej. Jednak z całą pewnością nie w wieku ośmiu lat. Pomyślała o swoich rodzicach, zmarłych tak dawno temu. Czasem któreś z dzieci robiło coś, co przypominało Grace ojca lub matkę. Emma wydymała wargi w sposób bardzo przypominający babcię i Grace czasem aż zastygała ze zdziwienia. Max miał uśmiech jej ojca. Geny dawały o sobie znać i Grace nigdy nie była pewna, czy to pocieszające, czy smutne.

– Emmo, natychmiast!

Jakiś hałas. Chyba wstającego z łóżka dziecka.

Grace zaczęła szykować śniadanie dla córki. Max lubił kupować je sobie w szkole, a Grace nie miała nic przeciwko temu. Poranne przygotowywanie śniadań było cholernie nudnym zajęciem. Emma przez pewien czas też kupowała sobie śniadania, ale niedawno zniechęcił ją jakiś nieprzyjemny zapach w bufecie, od którego zbierało jej się na wymioty. Jadła na podwórku, nawet w zimie, ale szybko uświadomiła sobie, że jedzenie też jest przesiąknięte tym zapachem. Teraz jadła w bufecie, ale własne śniadanie, przyniesione w pudełku z Batmanem.

– Emmo!

– Jestem.

Emma miała na sobie swój standardowy strój sportowy: jasnobrązowe szorty, niebieską podkoszulkę Converse oraz bluzę New Jersey Nets. Wyjątkowo niedobrane kolory, ale może o to chodziło. Emma nie chciała nosić niczego choć odrobinę kobiecego. Nakłanianie jej do włożenia sukienki wymagało negocjacji równie delikatnych jak rozmowy na Bliskim Wschodzie i często równie bezskutecznych.

– Co chcesz na śniadanie? – zapytała Grace.

– Masło orzechowe i galaretkę.

Grace tylko na nią spojrzała. Emma zrobiła niewinną minę.

– No co?

– Jak długo chodzisz do tej szkoły?

– Hm?

– Już cztery lata, prawda? Rok zerówki, a teraz jesteś w trzeciej klasie. To razem cztery.

– I co z tego?

– Przez cały ten czas, ile razy prosiłaś, żebym zrobiła ci do szkoły kanapkę z masłem orzechowym?

– Nie wiem.

– Może sto? Wzruszenie ramion.

– I ile razy ci mówiłam, że do szkoły nie wolno przynosić masła orzechowego, ponieważ niektóre dzieci mogą być na nie uczulone?

– A tak.

– A tak. – Grace spojrzała na zegar. Miała kilka gotowych „Lunchables” Oscara Meyera, które trzymała na wszelki wypadek, na przykład gdyby nie miała czasu lub ochoty szykować śniadania. Dzieciaki oczywiście je uwielbiały. Po cichu zapytała Emmę, czy chce takie. Po cichu, bo gdyby usłyszał to Max, koniec z kupowaniem śniadań. Emma zgodziła się łaskawie i wepchnęła je do pudełka z Batmanem.

Usiadły przy stole.

– Mamo… – zaczęła Emma.

– Taak?

– Kiedy ty i tatuś pobraliście się… Urwała.

– Co wtedy?

– Kiedy ty i tatuś pobraliście się… na końcu, kiedy ten tam mówi, że teraz możesz pocałować pannę młodą…

– Tak.

– No… – Emma przechyliła głowę i przymknęła jedno oko. – Musiałaś?

– Pocałować go?

– Taak.

– Czy musiałam? Nie, chyba nie. Chciałam.

– Ale czy tak trzeba? – naciskała Emma. – No, czy nie można zamiast tego przybić piątki?

– Piątki?

– Zamiast pocałunku. No wiesz, podnieść ręce i… Zademonstrowała.

– Myślę, że można. Jeśli tak wolisz…

– Wolę – stwierdziła stanowczo Emma.

Grace odprowadziła dzieci na przystanek. Tym razem nie jechała za autobusem pod szkołę. Została na chodniku, przygryzając dolną wargę. Maska udawanego spokoju opadła. Teraz, kiedy nie było Maxa i Emmy, mogła sobie na to pozwolić.

Kiedy wróciła do domu, Córa już nie spała. Siedziała przy komputerze i pojękiwała.

– Chcesz coś? – zapytała Grace.

– Anestezjologa – powiedziała Cora. – Hetero preferowany, ale homo też może być.

– Myślałam raczej o kawie.

– Jeszcze lepiej. – Palce Cory śmigały po klawiaturze.

Zmrużyła oczy. – Coś tu jest nie tak.

– Mówisz o naszym spamie, prawda?

– Nie dostajemy żadnych odpowiedzi.

– Ja też to zauważyłam.

Cora usiadła wygodniej. Grace podeszła do niej i zaczęła ogryzać skórkę przy paznokciu. Po chwili Co-a znów pochyliła się nad klawiaturą.

– Niech coś sprawdzę.

Wywołała skrzynkę pocztową, wystukała coś, wysłała.

– Co robisz?

– Właśnie wysłałam wiadomość na adres naszej skrzynki spamowej. Chcę się przekonać, czy dojdzie.

Czekały. Poczta nie przyszła.

– Hmm… – Cora znów oparła się wygodnie. – Albo coś jest nie tak z pocztą…

– Albo?

– Albo Gus wciąż jest obrażony o tę uwagę o jego małym małym.

– Jak możemy to sprawdzić?

Cora wciąż spoglądała na ekran monitora.

– Z kim rozmawiałaś ostatnio przez telefon?

– Z domem starców, w którym mieszka Bob Dodd. Dziś rano zamierzam go odwiedzić.

– Dobrze.

Cora nie odrywała oczu od monitora.

– Co znowu?

– Chcę coś sprawdzić.

– Co?

– To zapewne nic takiego, po prostu coś z rachunkami za telefon. – Znowu zaczęła bębnić w klawiaturę. – Powiem ci, jeśli czegoś się dowiem.

Perlmutter zostawił Charlaine Swain ze specjalistą od portretów pamięciowych sprowadzonym z Bergen County. Wydusi} z niej prawdę, odkrywając wstydliwy sekret, który powinien pozostać tajemnicą. Charlaine Swain miała rację, nie chcąc mu go wyjawić. W niczym mu to nie pomogło. Ta sensacja była w najlepszym razie wątpliwa i tylko zaciemniała obraz sprawy.

Usiadł, otworzył kołonotatnik, napisał w nim „windstar” i przez następny kwadrans obrysowywał to słowo.

Ford windstar.

Kasselton nie było sennym miasteczkiem. Na posterunku pracowało trzydziestu ośmiu policjantów. Zajmować się włamaniami. Sprawdzali podejrzane samochody. Skutecznie zwalczali narkotyki w szkołach i narkomanię młodocianych z przedmieścia. Zajmowali się aktami wandalizmu. Korkami ulicznymi, nieprawidłowym parkowaniem, wypadkami samochodowymi. Starali się powstrzymywać szkodliwy wpływ Paterson, znajdującego się jakieś pięć kilometrów od granic Kasselton. Wyjeżdżali do zbyt wielu fałszywych alarmów, wywołanych przez godowy elektroniczny śpiew zbyt wielu i zbyt drogich detektorów ruchu.

Poza strzelnicą Perlmutter nigdy nie strzelał ze swojego służbowego rewolweru. Prawdę mówiąc, nigdy nawet nie wyciągnął broni na służbie. W ciągu ostatnich trzydziestu lat zetknął się tylko z trzema przypadkami śmierci, które można było uznać za „podejrzane”, i sprawcy wszystkich trzech zostali ujęci w ciągu kilku godzin. Jednym był eksmałżonek, który upił się i postanowił dowieść swej dozgonnej miłości, zabijając najpierw podobno uwielbianą żonę, a potem siebie. Udało mu się zrealizować pierwszą część planu, pakując dwa ładunki śrutu w głowę byłej żony, ale spaprał drugą połowę, jak wszystko w swoim nędznym życiu. Zabrał tylko dwa naboje. Godzinę później siedział w więzieniu. Podejrzaną śmiercią numer dwa zginął nastoletni chuligan zadźgany przez dręczonego, chuderlawego ucznia podstawówki. Chuderlak odsiedział trzy lata w poprawczaku, gdzie poznał prawdziwe znaczenie słów „chuligan” i „dręczyć”. Ostatnim przypadkiem był umierający na raka, błagający żonę, z którą przeżył czterdzieści osiem lat, żeby skróciła jego cierpienia. Zrobiła to. Dostała wyrok w zawieszeniu i Perlmutter podejrzewał, że wcale nie żałowała tego czynu.

Co do postrzeleń, to owszem, było ich w Kasselton sporo, ale niemal wszystkie samobójcze. Perlmutter nie interesował się polityką. Nie był pewien, czy ograniczenie prawa do posiadania broni przyniosłoby wymierne korzyści, ale z własnego doświadczenia wiedział, że broń kupiona do obrony domu prędzej, i to o wiele prędzej, posłuży właścicielowi do popełnienia samobójstwa niż odstraszenia napastników. W rzeczy samej, w ciągu wieloletniej pracy w organach ścigania, Perlmutter nigdy nie spotkał się z przypadkiem, -!by taka broń posłużyła do postrzelenia, powstrzymania lub przepędzenia intruza. Natomiast samobójstwa z użyciem broni palnej zdarzały się częściej, niż ktokolwiek chciałby przyznać.

38
{"b":"97433","o":1}