Świat nie zatrzymał się w miejscu.
Grace musiała zrobić zakupy. W tych okolicznościach mogło się to wydać dziwne. Jej dzieci, była tego pewna, z przyjemnością zadowoliłyby się dietą złożoną z zamawianej do domu pizzy, ale wciąż potrzebowały podstawowych produktów takich jak mleko, sok pomarańczowy (ten zawierający wapń i żadnych, absolutnie żadnych kawałków miąższu), jajka, mielonka do kanapek, philhi, pieczywo, makaron, sos pomidorowy. I tym podobnych artykułów. Może nawet poczuje się lepiej, robiąc zakupy? Taka prozaiczna, otępiająco codzienna czynność z pewnością przyniesie jeśli nie zapomnienie, to przynajmniej ulgę.
Weszła do Kinga przy Franklin Boulevard. Grace nie miała ulubionego supermarketu. Jej przyjaciółki miewały i nie kupowały w żadnych innych. Cora lubiła A amp;P w Midland Park. Jej sąsiadka kupowała w Whole Foods w Ridgewood. Inne znajome wolały Stop-n-Shop w Waldwick. Grace robiła zakupy gdzie popadnie, ponieważ, krótko mówiąc, kupowały obojętnie gdzie sok pomarańczowy Tropicana pozostawał sokiem pomarańczowym Tropicana.
Tym razem King znajdował się najbliżej Starbucks. Koniec rozważań.
Wzięła wózek i udawała zwyczajną obywatelkę na zwyczajnych zakupach. Nie trwało to jednak długo. Znowu zaczęła rozmyślać o Scotcie Duncanie, jego siostrze i o tym, co to wszystko znaczy.
Co, zastanawiała się Grace, mam teraz robić?
Po pierwsze, sugerowany związek Cory z tą sprawą. Grace natychmiast odrzuciła tę sugestię. To po prostu niemożliwe.
Duncan nie znał Cory. Charakter jego pracy kazał mu podejrzewać wszystkich. Grace wie lepiej. Cora jest luzaczką, co do tego nie ma wątpliwości, ale właśnie ten jej luz spodobał się Grace. Poznały się na szkolnym koncercie, wkrótce po tym, jak Lawsonowie sprowadzili się do miasteczka. Obie przyszły za późno, żeby zająć siedzące miejsca, i musiały stać na korytarzu, podczas gdy ich pociechy mordowały wakacyjne standardy. Cora nachyliła się do niej i szepnęła: „Łatwiej zdobyłam miejsce w pierwszym rzędzie na koncercie Springsteena”. Grace się roześmiała. I tak zaczęła się ich przyjaźń.
Zapomnijmy o tym. Na chwilę zapomnijmy o przyjaźni i spójrzmy na to z dystansu. Jaki motyw mogłaby mieć Cora?
Grace nadal stawiała na Josha Kozią Bródkę. Tak, to pewne, że był zdenerwowany. Tak, zapewne wrogo nastawiony do wszelkiej władzy. Jednak Grace miała pewność, że było w tym coś więcej. Dlatego zapomnijmy o Corze. Skupmy się na Joshu. Spróbujmy dotrzeć do prawdy.
Max uwielbia boczek. W domu któregoś z kolegów skosztował nowego, specjalnie wędzonego gatunku i poprosił, żeby taki kupiła. Grace przeczytała podany na opakowaniu skład.
Jak wszyscy Amerykanie, starała się ograniczyć zawartość węglowodanów. Ten produkt ich nie zawierał. Żadnych węglowodanów. Dość soli, żeby zasolić spory staw. Jednak żadnych węglowodanów.
Sprawdzała wykaz składników – mnóstwo słów, których będzie musiała poszukać w słowniku – kiedy poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Wciąż trzymając opakowanie na wysokości oczu, powoli przesunęła wzrok. Między półkami, w pobliżu chłodziarki z salami i szynką, stał jakiś człowiek, który otwarcie się jej przyglądał. W przejściu nie było nikogo innego. Mężczyzna był średniego wzrostu, mniej więcej metr sześćdziesiąt pięć. Jego twarzy przynajmniej od dwóch dni nie dotknęła żyletka. Miał na sobie niebieskie dżinsy, kasztanową koszulkę i błyszczącą czarną kamizelkę Members Only. Na baseballowej czapeczce widniał znak Nike.
Grace nigdy w życiu nie widziała tego człowieka. Gapił się na nią jeszcze przez chwilę, zanim przemówił. Jego głos był ledwie głośniejszy od szeptu:
– Pani Lamb. Pokój siedemnaście.
Przez chwilę nie kojarzyła. Stała, nie mogąc się ruszyć. Nie dlatego, że nie dosłyszała, wcale nie, lecz jego słowa były tak wyrwane z kontekstu, tak niezwykłe w ustach obcego człowieka, że jej mózg nie był w stanie przeniknąć ich znaczenia.
Przynajmniej w pierwszej chwili. Przez sekundę lub dwie.
Potem nagle zrozumiała…
„Pani Lamb. Pokój numer siedemnaście…”.
Pani Lamb to nauczycielka Emmy. Pokój numer siedemnaście to jej klasa.
Mężczyzna już oddalał się przejściem.
– Hej, ty! – krzyknęła Grace. – Zaczekaj!
Mężczyzna skręcił za róg. Grace ruszyła za nim. Usiłowała przyspieszyć kroku, ale to przeklęte utykanie nie pozwoliło jej na to. Dotarła do końca przejścia i znalazła się pod tylną ścianą przy stoisku drobiarskim. Rozejrzała się na prawo i lewo.
Ani śladu tego człowieka.
I co teraz?
„Pani Lamb. Pokój numer siedemnaście…”.
Poszła w prawo, zaglądając do kolejnych przejść. Wsunęła rękę do torebki i wyjęła komórkę.
Uspokój się, powiedziała sobie. Zadzwoń do szkoły.
Próbowała przyspieszyć kroku, ale noga ciążyła jej jak ołowiana sztaba. Im bardziej się starała, tym bardziej utykała. Kiedy spróbowała biec, wyglądała pewnie jak Quasimodo wspinający się na dzwonnicę. Oczywiście to nieważne jak wyglądała. Jedynym problemem było to, że nie poruszała się dostatecznie szybko.
„Pani Lamb. Pokój numer siedemnaście…”.
Jeśli zrobił coś mojemu dziecku, jeżeli choćby krzywo na nią popatrzył…
Grace dotarła do ostatniego przejścia, gdzie stały chłodziarki z mlekiem i jajami, znajdujące się najdalej od kas, żeby obudzić w klientach chęć kupowania. Zawróciła i poszła w kierunku kas, mając nadzieję, że go tam znajdzie. Idąc, naciskała przyciski aparatu, co nie było łatwe, szukając w książce telefonicznej numeru szkoły.
Nie znalazła.
Niech to szlag. Grace założyłaby się, że inne matki, dobre matki, te z wyniosłymi uśmiechami i gotowymi materiałami na zajęcia pozalekcyjne, miały numer telefonu szkoły wpisany do pamięci komórek.
„Pani Lamb. Pokój numer siedemnaście…”.
Spróbuj wywołać informację, głupia. Wybierz czterysta jedenaście.
Nacisnęła klawisze i przycisk połączenia. Kiedy dotarła do końca przejścia, popatrzyła na rząd kas.
Ani śladu mężczyzny.
W aparacie grobowy głos Jamesa Earla Jonesa oznajmił:
– Verizon czterysta jedenaście.
Gong. Potem głos kobiecy:
– Rozmówcy anglojęzyczni proszeni są o pozostanie na linii. Para Espaniola, por favor numero dos.
I w tym momencie, słuchając hiszpańskiego tekstu, Grace znów zobaczyła tego człowieka.
Teraz był już na zewnątrz. Widziała go przez szybę. Wciąż miał na sobie czapkę i czarny bezrękawnik. Maszerował niespiesznie, zbyt wolno, pogwizdując i miarowo kołysząc ramionami. Już miała znów rzucić się w pościg, gdy nagle coś – to coś, co trzymał w ręce – zmroziło jej krew w żyłach.
To niemożliwe.
I tym razem nie skojarzyła od razu. Ten obraz, sygnał przesłany przez oko do mózgu, nie chciał się zarejestrować, powodując jakieś zwarcie obwodów. To też nie trwało długo.
Zaledwie sekundę czy dwie.
Ręka Grace, ta, w której trzymała telefon, opadła bezwładnie. Mężczyzna szedł dalej. Strach, potworny strach, jakiego nigdy jeszcze nie zaznała, przy którym bostońska masakra była jak wycieczka do wesołego miasteczka, żelazną obręczą ścisnął jej pierś. Mężczyzna już znikał z pola widzenia. Uśmiechał się.
Wciąż pogwizdywał. I miarowo kołysał ramionami.
A w ręce, w prawej ręce, tej od strony okna, trzymał pudełko śniadaniowe z Batmanem.