Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Sara obudziła się zlana potem i usiadła tak szybko, że aż zakręciło jej się w głowie. Rozejrzała się w panice dookoła, usiłując sobie przypomnieć, gdzie jest. Widok proporczyków drużyny z Auburn przyjęła z ulgą. Nawet pomarańczowo-granatowy koc, który Neli przyniosła wieczorem, wydał jej się znajomy. Usadowiła się wygodnie na kanapie, włożyła poduszkę pod głowę i zasłuchała się w dobiegające z zewnątrz stłumione odgłosy. W kuchni sapał ekspres do kawy, gdzieś w oddali rozbrzmiał klakson samochodu.

Podciągnęła nogi do brzucha i oparła brodę na kolanach. Już od dawna nie śniła jej się Atlanta, a jednak parę minut temu jakby znów tam była, w łazience przy izbie przyjęć szpitala Grady’ego, gdzie została zgwałcona. Napastnik skuł jej ręce z tyłu kajdankami, po czym zhańbił ją w tak nikczemny sposób, że nie zapomni tego do końca życia, wreszcie dźgnął nożem w brzuch i zostawił na podłodze, żeby się wykrwawiła na śmierć.

To wspomnienie znów ścisnęło ją za gardło, toteż zacisnęła mocno powieki i zaczęła głęboko oddychać, by się uspokoić.

– Wszystko w porządku? – zapytała Neli, stanąwszy w drzwiach pokoju z parującym kubkiem kawy w ręku.

Sara tylko pokiwała głową, niezdolna do wydobycia głosu.

– Opos poszedł otworzyć sklep, a Jeffrey wybrał się na rozmowę z Jessie. Jest głupi, jeśli myśli, że ona zwlecze się z łóżka przed południem. – Urwała, zaniepokojona przedłużającym się milczeniem Sary. – Prosił, abyś była gotowa na ósmą trzydzieści.

Spojrzała na zegar stojący na gzymsie kominka. Było wpół do ósmej.

– W każdym razie kawa jest gotowa – dodała Neli i zostawiła ją samą w pokoju.

Spuszczając nogi z kanapy, uderzyła się dużym palcem o kant swojej walizki. Jeffrey zostawił ją tu przed paroma godzinami, kiedy udawała, że śpi. Podkradł się do niej jak złodziej. Obserwowała go spod przymrużonych powiek, zachodząc w głowę, w co się przez niego wpakowała. Jeffrey Tolliver okazał się innym mężczyzną, niż dotąd sądziła. Nawet jej matka byłaby zaskoczona jego zachowaniem minionej nocy. Sara nie tylko poczuła się zagrożona, ale w pewnej chwili obleciał ją strach, że naprawdę za chwilę ją uderzy. Nie mogła zaangażować się w związek z kimś takim. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że to, co czuje do Jeffreya, można chyba nazwać miłością, nie oznaczało to jednak, że z tego powodu ma pozwolić, by wciągnął ją w sytuację, w której zacznie się na dobre obawiać o własne życie.

Zagryzła wargi i popatrzyła na oprawioną w ramki stronę tytułową czasopisma, przedstawiającą Jeffreya na boisku. Przemknęło jej przez myśl, że wizyta w rodzinnym mieście dziwnie go odmieniła. Bo człowiek z ostatniej nocy z pewnością nie był tym samym Jeffreyem Tolliverem, którego zdążyła trochę poznać w ciągu trzech miesięcy ich bliższych kontaktów.

Mimowolnie usiłowała znaleźć wytłumaczenie jego działań. Wcześniej nic nawet nie wskazywało, że w ogóle jest zdolny do tak gwałtownych reakcji. Był rozwścieczony. To prawda, że jej nie uderzył, tylko walnął pięścią w ścianę. Może więc odebrała to zbyt emocjonalnie? Może sytuacja doprowadziła go do ostateczności, a ona przecież nie zrobiła nic, by go uspokoić? Brutalnie złapał ją za rękę, ale w końcu puścił. Ostrzegał, żeby nic nie mówiła, lecz gdy już zjawił się szeryf, przed niczym jej nie powstrzymywał. Teraz, po tych kilku godzinach, dobrze rozumiała przyczyny jego wściekłości i frustracji. Pod jednym względem miał rację, w Alabamie nadal obowiązywała kara śmierci, co więcej, wykonywano je tu bez skrupułów, podobnie jak w Teksasie czy na Florydzie. Gdyby sąd uznał Roberta za winnego morderstwa, rzeczywiście czekałoby go krzesło elektryczne.

Mimo przemęczenia próbowała też w myślach odtworzyć to wszystko, co widziała w sypialni Jess i Roberta. Nie była już tak pewna sekwencji odgłosów, jakie słyszała na ulicy. Straciła także pewność co do charakteru obrażenia, którą zyskała podczas krótkich oględzin, kiedy Robert w końcu dał jej obejrzeć ranę. Trwało to bardzo krótko, poza tym skutecznie rozmazał krew wokół otworu wlotowego kuli. Ostatecznie więc zagadka sprowadzała się do pytania, dlaczego z takim uporem zasłaniał dłonią ranę, jeśli nie miał niczego do ukrycia.

Jeśli się nie pomyliła, Robert został postrzelony w chwili, gdy lufa broni była dość wyraźnie uniesiona ku górze, dlatego gorący pocisk zostawił dodatkowo ślad oparzenia poniżej otworu wlotowego. Więc albo człowiek, który do niego strzelił, zrobił to od dołu, klęcząc bądź kucając, albo też Robert sam przytknął sobie broń do brzucha i pociągnął za spust. To drugie wyjaśnienie tłumaczyłoby zarazem, dlaczego nie odniósł poważniejszych obrażeń. Przecież w brzuchu, oprócz kilku istotnych dla życia organów, znajdują się też jelita o łącznej długości około dziesięciu metrów. Tymczasem kula je wszystkie ominęła.

Sara była gotowa już na miejscu przedstawić szeryfowi swoje wątpliwości, ale wystarczył jej zaledwie rzut oka na Hossa, aby zyskać pewność, że podobnie jak Jeffrey jest gotów uczynić wszystko, byle tylko uwolnić Roberta od zarzutu popełnienia morderstwa. Clayton Hollister miał wszelkie atrybuty dobrego wujaszka, począwszy od przezwiska, a skończywszy na kowbojskich butach. Świetnie znała mechanizmy działania takich ludzi. Jej ojciec – chociaż miał zupełnie inny charakter, bo nie znosił robienia przysług właśnie dlatego, że musiał je robić – nie należał co prawda do grona wpływowych osobistości w Heartsdale, lecz stale grywał z nimi w karty. W dodatku poznała te metody na własnej skórze, kiedy już w pierwszym tygodniu pracy na stanowisku koronera usłyszała od burmistrza, że władze miejskie mają podpisany kontrakt na wyłączne dostawy środków medycznych z firmą jego szwagra, niezależnie od dyktowanych przez niego cen.

Dlatego bardzo chciała dzisiaj jeszcze raz obejrzeć dokładnie ranę Roberta, a gdyby Jeffrey nie mógł czy też nie chciał spełnić obietnicy i załatwić jej asystowania podczas sekcji zwłok zabitego rabusia – a może ofiary, w zależności, jak na to patrzeć – była gotowa sama się o to postarać. Potem zaś chciała jak najszybciej wyjechać z Sylacaugi i znaleźć się daleko od Jeffreya. Potrzebowała czasu, żeby wszystko to sobie poukładać i na nowo ocenić swoje uczucia do Jeffreya w świetle jego gwałtownego wybuchu w nocy.

Wstała ostrożnie, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Stopy ją piekły od biegania boso po szorstkim asfalcie, a na prawej pięcie zdarła sobie kawałek skóry o coś ostrego. Postanowiła więc w pierwszej stacji benzynowej po wyjeździe na autostradę kupić plastry opatrunkowe.

Kiedy, kuśtykając, weszła do kuchni, Neli powitała ją skąpym uśmiechem.

– Dzieciaki wstaną dopiero za godzinę – powiedziała.

– Ile mają lat? – zapytała Sara, siląc się na uprzejmość.

– Jared dziesięć, a Jennifer jest o dziesięć miesięcy młodsza.

Sara uniosła brwi.

– Nie martw się, kazałam sobie podwiązać jajniki, jak tylko ją urodziłam. – Neli podniosła z blatu kubek na kawę. – Pijesz czarną? – Sara przytaknęła ruchem głowy. – Jen jest dużo bystrzejsza. Nie zdradź Jaredowi, że ci to powiedziałam, ale wyprzedziła go już w szkole o rok nauki. To zresztą wyłącznie jego wina. Wcale nie jest głupi, tylko bardziej interesuje go sport niż nauka. To normalne, że chłopcy w jego wieku nie potrafią usiedzieć na miejscu. Pewnie znasz to ze swojej pracy. – Postawiła przed nią kubek i napełniła go kawą z dzbanka. – Mam wrażenie, że ty też byś chciała mieć dom pełen dzieci, jak już wyjdziesz za mąż.

Sara popatrzyła na parę unoszącą się nad kubkiem i odparła:

– Prawdę mówiąc, nie mogę mieć dzieci.

– O rety – syknęła Neli. – Zatem znowu powinnam sobie wetknąć nogę do ust. Wygląda na to, że uwielbiam smak brudnych podeszew.

– Nic się nie stało.

Gospodyni usiadła naprzeciwko niej przy stole i głośno westchnęła.

– Przepraszam za swoje wścibstwo. To jedyna prawdziwa rzecz spośród tych, jakie wygadywała o mnie matka.

Sara uśmiechnęła się teatralnie.

– Naprawdę nic się nie stało.

– Nie będę wypytywać o szczegóły – mruknęła Neli, chociaż nie ulegało wątpliwości, że z przyjemnością by ich wysłuchała.

– To skutek ciąży pozamacicznej – odparła, nakazując sobie przemilczeć całą resztę.

– Jeffrey o tym wie? Pokręciła głową.

– No cóż, zawsze można adoptować dzieci.

– Matka powtarza mi to na okrągło – rzekła Sara, po czym niemal wbrew sobie po raz pierwszy wyjawiła przed kimkolwiek powody własnej niechęci do adopcji: – Wiem, że zabrzmi to okropnie, ale po całych dniach opiekuję się cudzymi dziećmi. Kiedy więc wracam do domu…

– Dobrze wiem, co czujesz. – Neli sięgnęła przez stół i ścisnęła jej dłoń. – Jeffrey nie przejmuje się takimi sprawami.

Odpowiedziała skąpym uśmieszkiem i gospodyni błyskawicznie się wyprostowała, głośno wzdychając.

– Cholera. Nie powiem, że tego nie przewidziałam, ale miałam nadzieję, że potrwa to trochę dłużej.

– Przykro mi.

– Nie ma o czym mówić. – Neli plasnęła dłonią o udo i wstała od stołu. – Między nami to niczego nie zmienia, a strata Jeffreya to mój zysk. Możesz mi wierzyć, że coś podobnego jeszcze nigdy go nie spotkało.

Sara zapatrzyła się na kubek z kawą.

– Zjesz racucha?

– Dziękuję, nie jestem głodna – odparła, chociaż burczało jej w brzuchu.

– Ja też – odparła Neli, wyciągając blachę do racuchów. – Chcesz trzy czy cztery?

– Cztery.

Wstawiła blachę do piecyka, włączyła go i zaczęła rozrabiać ciasto z mąki i mleka. Sara patrzyła na nią, rozmyślając, że setki razy obserwowała matkę przy tych samych czynnościach. Jak zwykle pobyt w kuchni działał na nią kojąco i szybko zaczęła zapominać o koszmarnych przeżyciach minionej nocy.

– Cześć, głupku! – rzuciła Neli, machając znad zlewu ręką komuś za oknem. Trzasnęły drzwi, doleciał stłumiony odgłos uruchamianego samochodu. – Wyjeżdża na całe weekendy z jakąś dziwką, którą poznał w Birmingham. Zaraz sama zobaczysz – wskazała kciukiem przez ramię, chcąc przyciągnąć uwagę Sary. – Jak tylko wykręci na ulicę, psy zaczną szczekać i nie ucichną, dopóki nie wróci koło dziesiątej wieczorem. – Wychyliła się, stanęła na palcach i wyciągnęła szyję, żeby widzieć przez okno sąsiednie podwórko. – Rozmawiałam z nim już wiele razy, żeby sporządził tym biednym stworzeniom jakieś schronienie. Opos zaofiarował się nawet, że zbije im budę z desek. Żebyś słyszała, jak wyją, stojąc cały dzień na deszczu.

32
{"b":"97179","o":1}