Poniedziałek
Jeffrey szedł przez las, a przy każdym kroku jego przemoczone skarpetki z mlaskaniem lepiły się do błota. Wreszcie oparł się ramieniem o drzewo i ściągnął je z nóg. Deszcz już prawie ustał, nad ziemią unosiły się pasma mgły z szybko parującej w słońcu wilgoci. Wierzchem dłoni otarł pot z czoła i ruszył dalej w kierunku cmentarza. Na otwartej przestrzeni słońce operowało chyba jeszcze mocniej niż przed burzą i w jego blasku stok usiany rzędami białych nagrobków przypominał rozwartą paszczę z błyszczącymi zębami jakiegoś monstrualnego potwora.
Na parkingu Reggie siedział w otwartych drzwiach auta z papierosem zwisającym spomiędzy warg. Nawet się nie ruszył na jego widok. Rozgrzany asfalt parzył bose stopy, ale Jeffrey nie zamierzał niczego po sobie okazywać.
Zastępca szeryfa z ociąganiem popatrzył na ociekające błotem białe frotowe skarpetki i uśmiechnął się ironicznie, lecz Jeffrey nie dał mu dojść do słowa.
– Zawieź mnie na posterunek – rzucił, wsiadając do radiowozu.
Reggie po raz ostatni zaciągnął się dymem, usiadł za kierownicą i zatrzasnął drzwi. Przekręcił kluczyk w stacyjce i chcąc trochę rozgrzać silnik na wolnych obrotach, zapytał:
– Gdzie twoja dziewczyna?
– Nic jej nie jest – burknął Jeffrey.
Sara, pokonawszy śmiertelne przerażenie, jakie ogarnęło ją po odkryciu szkieletu, zaczęła nalegać, aby zostawił ją w jaskini i sam poszedł po pomoc.
Reggie jeszcze na chwilę zastygł z ręką na dźwigni biegów, zanim w końcu przestawił ją i ruszył z miejsca. Bez pośpiechu wykręcił na autostradę i pojechał w stronę miasta, po drodze rygorystycznie trzymając się przepisowej prędkości i machając ręką napotykanym ludziom, jak gdyby nie miał nic ważniejszego do roboty. Jeffrey starał się nie okazywać zniecierpliwienia, świetnie wiedząc, że Ray robi to celowo, ale gdy znaleźli się na Main Street i minęli szkołę średnią z prędkością niecałych czterdziestu kilometrów na godzinę, uznał, że musi upuścić nieco pary, bo inaczej zaraz eksploduje.
– Jest jakiś powód, dla którego tak się wleczesz?
– Owszem. Żeby cię wkurzyć, Spryciarzu.
Jeffrey zapatrzył się przez boczną szybę, rozmyślając czy jeszcze coś gorszego może go dzisiaj spotkać.
– Zamierzasz mi wreszcie powiedzieć, o co chodzi? zagadnął Reggie.
– Nie.
– Cóż, to twój przywilej. Jeffrey cicho gwizdnął przez zęby.
– Co za słownictwo!
– Chciałem ci zaimponować.
– Siostra cię tego nauczyła?
– Lepiej nie wspominaj o niej.
– Właśnie, jak się miewa Paula?
– Powiedziałem, żebyś się zamknął, kutasie! – syknął ostrzegawczo Reggie. – Dlaczego nie zapytasz, jak sie miewa moje stryjeczne rodzeństwo? Jak mu się żyje bez ojca? Jak to jest, kiedy siadamy wszyscy do uroczystego obiadu, a nie ma już z nami wujka Dave’a?
Jeffrey doskonale wiedział, że zrani chłopaka, ale nie zdołał się opanować i rzekł:
– Nie jestem aniołem stróżem mojego ojca.
– Ach, tak – mruknął Reggie, skręcając na parking przy posterunku. – Cóż za wspaniała wymówka. Powiem to mojej kuzynce Jo, kiedy na jesieni będzie kończyła studia i nie odbierze gratulacji od ojca. Na pewno sprawi to, że od razu poczuje się lepiej.
Jeffrey podniósł skarpetki z podłogi i wysiadł z radiowozu, zanim Reggie zdążył wyłączyć silnik. Wmaszerował do środka i nawet nie oglądając się na sekretarkę i drugiego zastępcę stojącego przy jej biurku, skierował się prosto do gabinetu Hossa i otworzył drzwi bez pukania.
Szeryf ledwie zdążył podnieść wzrok znad gazety, gdy Jeffrey już zamknął za sobą drzwi.
– O co chodzi, synu?
Miał ochotę usiąść, ale coś go powstrzymało. Oparł się tylko ramieniem o ścianę, gdyż nagle opadły go najgorsze przeczucia. Rozejrzał się szybko po gabinecie. Podobnie jak sam szeryf, niewiele się tu zmieniło w ciągu minionych lat. Na ścianach wciąż wisiały spreparowane trofea wędkarskie i fotografie przedstawiające Hossa na łodzi, na szafce pod oknem nadal spoczywał złożony gwiaździsty sztandar, który szeryf zdjął z trumny brata przetransportowanej samolotem z Wietnamu. Zaraz po pogrzebie Hoss również chciał się zaciągnąć do armii, ale został odrzucony z powodu płaskostopia. Od tamtej pory zawsze żartował, że strata armii amerykańskiej stała się zyskiem Sylacaugi, lecz Jeffrey doskonale wiedział, że nie lubi rozmawiać na ten temat, jakby płaskostopie czyniło z niego człowieka podrzędnego gatunku.
– Jeffrey? – zagadnął Hoss.
– Znaleźliśmy szkielet.
– Szkielet? – powtórzył zdumiony, powoli składając gazetę.
– W tej starej jaskini, gdzie często przesiadywaliśmy z chłopakami, kiedy jeszcze chodziliśmy do szkoły.
– Tej na brzegu kamieniołomu? To może szkielet niedźwiedzia albo…
– Przecież Sara jest lekarzem. Na pewno nie pomyliłaby ludzkiego szkieletu ze zwierzęcym. Do diabła, nawet gdyby jej tam nie było, i tak bym się przeraził, bo szkielet dziewczyny siedzi na skalnym występie, jakby zapadła tam w drzemkę.
– Dziewczyny? – zapytał podejrzliwie Hoss, z trudem łapiąc powietrze.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– O co chodzi? – rzucił głośniej szeryf. Reggie zajrzał do środka.
– Chciałem tylko…
– Zostaw nas na chwilę – warknął Hoss tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Jeffrey usłyszał tylko stuk zamykanych drzwi, bo bez przerwy wpatrywał się w szeryfa, który wyglądał tak, jakby w jednej chwili postarzał się co najmniej o kilka lat.
Sięgnął do kieszeni, wyciągnął łańcuszek, który znalazł w jaskini, i uniósł go wysoko, żeby złoty wisiorek w kształcie serduszka zabłysł w promieniach słońca.
– To jeszcze o niczym nie świadczy – rzekł Hoss. – Chodziła do tej jaskini setki razy. Wszyscy o tym wiedzieli. Do cholery, sama się tym przechwalała.
– Sara nie popuści tej sprawy.
– Przecież mieliście wyjechać dziś po południu.
– Namówiłem ją, żebyśmy zostali do jutra, jeszcze zanim znaleźliśmy szkielet. Zresztą i bez tego na pewno chciałaby nadzorować tę sprawę.
– Nie jestem pewien, czy powinienem jej na to pozwolić.
Jeffrey wyczuł kryjące się za tym ostrzeżenie.
– Ja nie mam nic do ukrycia – odparł, zwracając uwagę, jak fałszywie pobrzmiewa w jego głosie ta udawana brawura.
– Nie chodzi o to, co kto ma do ukrycia, Spryciarzu, lecz o odcięcie się od przeszłości i zaczęcie życia na nowo. Dotyczy to tak samo ciebie, jak i Roberta.
– Niezależnie od tego, jaką suką jest Lane Kendall, to ma przecież prawo znać prawdę.
– Jaką prawdę? – zdziwił się szeryf. Wstał zza biurka i podszedł do okna, które tak samo, jak w gabinecie Jeffreya, wychodziło na parking. – Przecież niczego jeszcze nie wiemy na pewno.
– Sara i tak szybko się dowie.
– O czym?
– Szkielet ma z boku wgniecioną czaszkę. Ktoś ją zamordował.
– Może upadła? – podsunął Hoss. Stał tyłem do Jeffreya sztywno wyprostowany, ze ściągniętymi ramionami. – Nie brałeś pod uwagę takiej możliwości?
– W takim razie powinniśmy zezwolić Sarze na – szczegółowe oględziny.
– Nie wiadomo nawet, czy to jej szkielet. – Szeryf odwrócił się do niego, jakby ta myśl przyniosła mu ulgę, i wyciągnął rękę po łańcuszek.
Jeffrey podał mu go i rzekł:
– Nosiła to stale. Wszyscy go widzieli.
– Owszem.
Hoss wyciągnął scyzoryk i wetknął czubek ostrza w rozcięcie wisiorka. Otworzył serduszko, przekręcił je na dłoni, po czym wyciągnął w kierunku Jeffreya. Wewnątrz znajdowały się nierówno wycięte nożyczkami i przyklejone do połówek serduszka zdjęcia dwójki dzieci. Na tym po lewej był umocowany kosmyk blond włosków z końcówkami związanymi kawałeczkiem grubej białej nitki.
– Dwójka zupełnie różnych dzieci – mruknął Jeffrey.
Jedno zdjęcie było kolorowe, drugie czarno-białe, lecz mimo to już na pierwszy rzut oka było widać, że dziecko na prawej fotografii ma kędzierzawe kruczoczarne włosy, natomiast to z lewej proste i jasne.
Hoss obrócił wisiorek do siebie i jeszcze raz spojrzał na zdjęcia. Westchnął ciężko, zamknął serduszko i wyciągnął rękę do Jeffreya.
– Zatrzymaj go na razie.
Nie miał na to ochoty, ale z ociąganiem wziął łańcuszek i schował do kieszeni.
– Kazałem Reggiemu zaczekać na wasz powrót do domu pogrzebowego – odezwał się Hoss.
– Po co?
– Powinieneś porozmawiać z Robertem.
– Dziś rano nie był zainteresowany rozmową.
– Ale teraz jest. Dzwonił do mnie, szukając ciebie.
– Sara została przy szkielecie w jaskini.
– Ja po nią pojadę.
– Na pewno nie popuści tej sprawy – powtórzył Jeffrey.
– Niby z jakiego powodu? – zapytał szeryf. – Przecież to mogą być szczątki jakiegoś włóczęgi, który schronił się tam na noc, ale przewrócił się i rozwalił sobie głowę. Mogło się wydarzyć wiele różnych rzeczy, prawda? – Kiedy Jeffrey nie odpowiadał, mruknął: – Przecież podobno nie masz nic do ukrycia.
Nadal milczał. W końcu obaj doskonale wiedzieli, że nie skłamał. Tyle że sprawy przybrały zły obrót i zaczęły się toczyć w takim tempie, iż nie mógł już za nimi nadążyć.
Hoss walnął go dłonią w plecy i rzekł:
– Czy kiedykolwiek dopuściłem, żeby stało ci się coś złego, synu?
Jeffrey pokręcił głową, myśląc, że ani trochę nie ułatwia mu to życia. A szeryf rzeczywiście nieraz udowodnił, że jest nawet gotów nagiąć prawo, byle tylko uchronić jego i Roberta przed kłopotami.
Hoss wyszczerzył zęby w uśmiechu, co mu się rzadko zdarzało, i mruknął:
– Wszystko będzie dobrze.
Otworzył drzwi, gestem nakazał Reggiemu wejść do środka, po czym zapytał Jeffreya:
– Co się stało z twoimi butami?
Jeffrey spojrzał na swoje bose stopy i pomyślał, że powinien brodzić teraz w złocistym piasku plaży na Florydzie, a jego jedynym zmartwieniem byłoby wcieranie olejku do opalania w każdy centymetr powierzchni skóry Sary, która zaśmiewałaby się z jego dowcipów i patrzyła na niego rozjaśnionym wzrokiem.
– Jaki rozmiar nosisz? – zapytał szeryf.
– Dziesiąty.