Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Buty cuchnęły, jakby szeryf brodził w nich po kostki w wypatroszonych rybich wnętrznościach. Wziąwszy pod uwagę liczbę zeschniętych łusek, jakie były do nich przyklejone, to wyjaśnienie wcale nie musiało być dalekie od prawdy. Miały grube i wysokie skórzane cholewy oraz żelazne wzmocnienia na czubkach, były ciężkie jak diabli i w ogóle nie przepuszczały powietrza. Jeffrey nawet nie musiał się dokładnie przyglądać, żeby od razu je znienawidzić. Gdyby to tylko było możliwe, pozostałby boso.

W młodości zawsze musiał nosić używane ciuchy i buty, najczęściej kupowane za grosze na kwartalnych wyprzedażach organizowanych przy kościele baptystów. Brzydził się nimi, toteż gdy tylko trochę podrósł, zaczął kraść, najczęściej w domu handlowym Belka w Opelika. Wyczekiwał, kiedy w stoisku z butami robił się tłok i sprzedawcy nie nadążali upilnować, kto wziął jaką parę do przymierzenia. Właśnie w ten sposób zdobył swoją pierwszą parę leżących na nim jak ulał miękkich czarnych pantofli wartych piętnaście dolarów. Wyszedł w nich ze sklepu dumny jak paw, choć o mało nie wywinął orła, bo nowiutkie podeszwy ślizgały się na wypolerowanych płytach marmuru, a serce waliło mu w piersi jak młotem, ale gdy nazajutrz pokazał się w nich w szkole, poczuł się tak, jakby wygrał milion na loterii.

W butach szeryfa czuł się natomiast tak, jakby miał nogi unieruchomione w dwóch masywnych blokach cementu, do tego żle wylanych, bo o półtora numeru za dużych, więc stopy się w nich ślizgały. Już po paru krokach poczuł, że robi mu się pęcherz na pięcie. W dodatku coś go uwierało w podbicie, jakby w środku pozostał kawałek oprawianej ryby.

Reggie powiózł go z powrotem przez miasto w takim samym żółwim tempie jak poprzednio, a nawet jeszcze wolniej, gdyż utknęli za traktorem i wlekli się za nim dobrych parę kilometrów. Opuścił umocowany przed szybą fotoradar, nastawił radio na stację nadającą muzykę country i prowadził, jedną ręką trzymając kierownicę, a drugą postukując w deskę rozdzielczą w rytm piosenki Hanka Williamsa.

Jeffrey raz i drugi zerknął na niego, odrywając na krótko wzrok od widniejącej w przodzie przełęczy Herd’s Gap, gdzie mieszkała matka Jessie. Reggie Ray był średniego wzrostu i raczej wątłej postury. Mógł mieć dwadzieścia pięć, najwyżej dwadzieścia sześć lat, mimo to ciemnoblond włosy nad czołem tworzyły już dość głębokie zakola, a nieco bardziej przylizany kosmyk na czubku głowy sugerował, że i tam zaczynają się przerzedzać. Wszystko wskazywało na to, że chłopak wyłysieje jeszcze przed czterdziestką.

Mimowolnie przeciągnął palcami po swojej głowie, myśląc, że jedyną dobrą rzeczą, jaką odziedziczył po ojcu, są gęste włosy. Nawet dobiegając sześćdziesiątki, Jimmy Tolliver wciąż miał gęstą, lekko falującą czuprynę jak w czasach nauki w szkole średniej. Zresztą, do dzisiaj utrzymywał fryzurę modną w tamtych latach, zaczesywał włosy gładko do tyłu. I w pasiastym więziennym stroju wyglądał jak statysta z któregoś filmu z Elvisem Presleyem.

– Co cię tak śmieszy? – zagadnął Reggie.

Dopiero teraz Jeffrey uzmysłowił sobie, że uśmiecha się na wspomnienie ojca, nie zamierzał jednak mówić o tym zastępcy szeryfa, zwłaszcza po krzywdzie, jaką Jimmy wyrządził rodzinie Rayów.

– Nic – mruknął.

– Te buty cuchną jak cholera – rzekł Reggie, opuszczając bardziej szybę. Do auta wdarło się powietrze jak z rozgrzanego pieca. – Co się stało z twoimi butami?

– Zostawiłem je Sarze – odparł, nie chcąc niczego więcej tłumaczyć.

– Zrobiła na mnie wrażenie bardzo miłej babki.

– Owszem – przyznał, po czym, chcąc jeszcze bardziej rozjątrzyć chłopaka, dodał: – Sam się zastanawiam, czemu jeszcze mnie nie rzuciła.

– Amen – podsumował Reggie.

Zsunął kapelusz na tył głowy, kiedy dotarli na szczyt wzniesienia. W oddali ujrzeli sylwetki ludzi krążących po polu golfowym wiejskiego klubu z Sylacaugi. Jeffrey kilka razy najmował się na pomocnika dla wytrawnych graczy, ale szybko znudziło go protekcjonalne traktowanie ze strony bogaczy. Poza tym w ogóle nie mógł pojąć idei tej gry. Jeśli już miałby spędzić kilka godzin na świeżym powietrzu, wolałby pobiegać czy wykonać trochę ćwiczeń rozwijających muskuły, niż uganiać się w śmiesznym elektrycznym samochodziku za małą białą piłeczką.

Reggie odchrząknął, nie ulegało wątpliwości, że chce o coś zapytać. Po chwili wydusił z siebie:

– Co się dzieje?

– Nie rozumiem.

– Dlaczego Robert chce z tobą rozmawiać? Postanowił odpowiedzieć szczerze, ale tylko dlatego, że Reggie i tak by mu nie uwierzył.

– Nie mam pojęcia.

– Aha – mruknął tamten sceptycznie. – Więc dlaczego Hoss kazał mi cię zawieźć, a nie pojechał sam?

To pytanie było trafione w punkt, tyle że Jeffrey nie zastanawiał się dotąd, dlaczego Hoss postanowił osobiście wybrać się po Sarę czekającą w jaskini. W normalnych okolicznościach szeryf na pewno pojechałby z nim na spotkanie z Robertem, a nie wyruszał pieszo przez las na poszukiwanie Sary. Może wykombinował, że zdoła jakoś odwieść ją od powziętego zamiaru. Pozostawało mu więc tylko życzyć szczęścia, które zapewne i tak nie mogłoby mu pomóc w osiągnięciu celu.

– Spryciarzu? – odezwał się znowu Reggie.

– Wolałbym, żebyś mnie tak nie nazywał – odparł Jeffrey z pełną świadomością, że teraz już na pewno pozostanie dla niego Spryciarzem aż do końca swoich dni. – Hoss pojechał po Sarę.

– Zgubiła się w lesie?

– Nie. – Doszedł do wniosku, że nie ma co ukrywać prawdy przed zastępcą szeryfa, który i tak musiał wkrótce ją poznać. – Znalazła coś zagadkowego. A raczej oboje się na to natknęliśmy. Znasz tę jaskinię na samym skraju kamieniołomu?

– Tę z wejściem zabitym deskami? – Reggie musiał pochwycić zdumione spojrzenie Jeffreya, gdyż dodał szybko: – Paula mi o niej opowiadała.

– Jak ją odnalazła? – zdziwił się, bo przecież nigdy nie zabierał siostry Reggiego do jaskini. Już na samym początku ustalili z Robertem i Oposem, że nie będą do niej przyprowadzać żadnych dziewczyn. Tylko raz zrobili wyjątek, ale to była ich wspólna tajemnica.

Reggie wzruszył ramionami, chcąc dać do zrozumienia, że nie zna odpowiedzi.

– I co tam znaleźliście?

– Ludzki szkielet – odparł Jeffrey, uważnie obserwując reakcję młodego gliniarza.

– No, proszę – mruknął Ray, zerkając na niego. – Masz najwyraźniej bardzo kiepski tydzień, prawda, Spryciarzu? – Zachichotał chrapliwie i zaraz ryknął głośnym śmiechem. – Rety! Coś takiego! – Poklepał się Po nodze.

– To bardzo profesjonalne zachowanie, Reggie – syknął Jeffrey, choć w głębi duszy poczuł ulgę.

Skręcili w Elton Drive. Matka Jessie była w ogródku, podlewała kwiaty na grządkach przed piętrowym białym domem z masywnymi kolumnami podtrzymującymi duży taras. Jasper Clemmons był już pewnie na emeryturze, kiedyś pracował jednak jako kierownik zmiany w tutejszym młynie i ten dom świetnie odzwierciedlał jego pozycję społeczną. Kiedy Jeffrey ujrzał go po raz pierwszy, natychmiast skojarzył z dworkiem z Przeminęło z wiatrem. Teraz jednak przypominał mu jedynie tani domek jednorodzinny do wynajęcia, jakich całe osiedla stały na przedmieściach dużych miast. I choć ściany były świeżo odmalowane, a frontowy ogródek wypielęgnowany, jego wytrawne oko bez trudu dostrzegło, że dom okres świetności ma dawno za sobą, co idealnie odzwierciedlało sytuację materialną rodziny Jessie.

Faith Clemmons nigdy go nie lubiła. Pomimo obiegowej opinii, wcale nie chodził ze wszystkimi dziewczętami w mieście, a kobieta najwyraźniej czuła się urażona, że ani razu nie próbował umówić się z jej córką. Owszem, Jessie mu się podobała, nawet bardzo – do dzisiaj była piękna – ale miała w charakterze coś, co jego zdaniem nazbyt trąciło desperacją. Nigdy nie przepadał za dziewczętami trzymającymi się kurczowo matczynej kiecki, w dodatku już jako nastolatek bez trudu rozpoznawał kobiety o przesadnie wygórowanych potrzebach.

Początkowo był niepocieszony, gdy Jessie zagięła parol na Roberta, jednak szybko się przekonał, że tworzyli wręcz idealną parę – jeśli można w ten sposób określić ludzi, którzy potrzebują się nawzajem o wiele bardziej, niż się kochają. Ale Robert zawsze lubił ratować innych z opresji, uwielbiał uchodzić za dobrego faceta, który postępuje właściwie. Jessie, będąca wiecznie księżniczką w potrzebie, była dla niego wspaniałą wymówką, by dosiadać swego białego rumaka i ruszać jej na ratunek. Niektórzy faceci doskonale się czują w podobnej roli, ale dla niego sama myśl o takim postępowaniu była równoznaczna z założeniem sobie stryczka na szyję.

– Witaj, Faith.

– Jeffrey! – wycedziła, nie przerywając podlewania dzielącej ich grządki. – Robert jest w domu.

– Dzięki – rzucił, choć zdążyła się już odwrócić do niego tyłem.

Reggie uśmiechnął się krzywo i bąknął:

– Jeszcze jedna z twoich gorących miłośniczek. Jeffrey zignorował tę uwagę i wszedł do domu. Bąbel na pięcie zaczynał go już niemiłosiernie piec, ale był gotów chodzić choćby na rękach, byle nie okazać słabości wobec Reggiego.

Chcąc zapomnieć o bólu, powędrował myślami do Sary czekającej w jaskini. Hoss lada chwila powinien do niej dotrzeć. Co zamierzał jej powiedzieć? Jaką bajeczkę przedstawić, by chronić Jeffreya? Nie miał żadnych wątpliwości, że Sarę to tylko wkurzy. Nie należała do kobiet, które łatwo nabrać na kłamstwa, wydarzenia z ostatniej nocy omal całkiem nie odstraszyły jej od niego. Było jedynie kwestią czasu, kiedy nabierze przekonania, że musi być choć trochę prawdy w tym, co wszyscy mówią. Najbardziej bolało go to, że sam był sobie winny. Pomysł przywiezienia jej tutaj był niemal równoznaczny z połknięciem odbezpieczonego granatu. Teraz pozostało mu już tylko oczekiwać, aż wybuchnie.

Przez siatkowe drzwi zajrzał w głąb korytarza biegnącego przez cały budynek. Dom powstał w czasach, kiedy takie posiadłości miały ogromne znaczenie, stanowiły poważną lokatę kapitału, toteż w niczym nie przypominały pustych pudełek, po których tylko rozchodzi się echo kroków mieszkańców. W młodości był tu zaledwie parę razy, ale pamiętał jeszcze z grubsza rozkład pomieszczeń: przestronny salon oraz biblioteka znajdowały się Po przeciwnych stronach frontowego holu, poza nimi na parterze mieściła się jeszcze jadalnia, kuchnia i olbrzymi pokój dzienny na tyłach. Uniósł już rękę, żeby zapukać, kiedy z kuchni wyszła Jessie. Niosła w ręku szklaneczkę z grubego szkła, a sądząc po kolorze płynu i grzechocie kostek lodu, upijała się tym razem szkocką whisky.

48
{"b":"97179","o":1}