Niedziela
Podróż do Sylacaugi okazała się dużo dłuższa, niż obiecywał Jeffrey. Powiedział, że będą mogli przenocować w domu jego matki, ale Sara była pełna obaw, że jeśli utrzymają dotychczasowe tempo, dotrą na miejsce dopiero rano. Im bliżej byli Talladegi, tym większy ruch panował na autostradzie, gdyż ludzie zdążali na tor wyścigów samochodowych NASCAR, Jeffrey jednak traktował to bardziej jako wyzwanie niż utrudnienie w podróży. Coraz częściej wyprzedzał auta osobowe, ciężarówki i tiry w tak bliskiej odległości, że Sara w końcu zapięła pasy. Na szczęście wkrótce skręcili w boczną drogę. Przyjęła to z ulgą, ale tylko do czasu, aż doszła do wniosku, że ostatnim poruszającym się po niej pojazdem musiał być chyba wóz drabiniasty zaprzężony w konie.
Tymczasem Jeffrey robił wrażenie coraz bardziej odprężonego, im bardziej zagłębiali się w Alabamę. Okresy milczenia przestały być nieznośne i stały się chwilami wytchnienia. Złapał w radiu stację nadającą lokalne przeboje rockowe, toteż przemierzali leśną głuszę przy wtórze piosenek zespołów Lynyrd Skynyrd czy The Allman Brothers. Zaczął jej też pokazywać miejscowe atrakcje, jak trzy niedawno zamknięte przędzalnie bawełny czy fabrykę opon zlikwidowaną po groźnym pożarze. Centrum Niewidomych imienia Helen Keller okazało się imponującym kompleksem zabudowań, choć nie zdążyła mu się nawet dobrze przyjrzeć, gdyż minęli je z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę.
Wreszcie, gdy przejechali obok kolejnego więzienia okręgowego, poklepał ją po kolanie, uśmiechnął się i rzekł:
– Jesteśmy prawie na miejscu.
Ale powiedział to z dziwną miną, jakby już teraz żałował, że zaprosił ją w rodzinne strony.
Gdy skręcili ostro w kolejną, równie wyboistą i dziurawą boczną drogę, zaczęła się zastanawiać, czy nie zabłądził, kiedy przed nimi zamajaczyła wielka tablica. Odczytała na głos:
– „Witamy w Sylacaudze, rodzinnym mieście Jima Naborsa”.
– Jesteśmy dumni ze swojej historii – oświadczył Jeffrey, nieco zwalniając przed zakrętem. – Od razu masz kolejną miejscową ciekawostkę. – Wskazał stojący przy drodze i chylący się ku ruinie wiejski sklep o nazwie Yonders Blossom.
Ledwie dała radę odczytać tę nazwę z wypłowiałego ze starości i łuszczącego się szyldu nad wejściem. Przed budynkiem stały wystawione rozmaite towary, jakich należało oczekiwać w takim miejscu, od przenośnego kaloryfera porośniętego mchem, po stare opony samochodowe pomalowane na biało i przekształcone w gazony do kwiatów. Przy bocznej ścianie stała wielka lodówka z reklamą coca-coli.
– Straciłem dziewictwo właśnie za tą lodówką – obwieścił dumnie Jeffrey.
– Poważnie?
– Tak – odparł, uśmiechając się lubieżnie. – W dzień moich dwunastych urodzin.
Sara próbowała ukryć osłupienie.
– A ile ona miała lat?
Zachichotał z nieskrywaną satysfakcją.
– Nie tyle, żeby matka nie przełożyła jej przez kolano, kiedy stary Blossom zapragnął się napić, wyszedł przed sklep i nas zaskoczył.
– A więc już wtedy wywierałeś podobny wpływ na matki.
Zaśmiał się głośno i znowu poklepał ją po kolanie.
– Nie na wszystkie, skarbie.
– Skarbie? – powtórzyła w osłupieniu, odczytując po jego tonie, że z taką samą czułością nazywał swój ulubiony kawałek wołowej pieczeni.
Zaśmiał się jeszcze głośniej, chociaż powiedziała to z całkowitą powagą.
– Chyba nie zamierzasz z mojego powodu zostać zagorzałą feministką?
Popatrzyła na jego dłoń spoczywającą na jej kolanie, dając mu wyraźnie do zrozumienia, że powinien ją natychmiast zabrać.
– Uważaj, bo naprawdę się tego doczekasz.
Ścisnął palcami jej nogę i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, który chyba już setki razy wybawiał go z różnych opresji. Sara nie była nawet specjalnie zła, bo wiedziała, że musi ponieść zasłużoną karę za nazwanie go głupim w obecności matki. Dlatego, rada nierada, postanowiła przejść nad tym do porządku dziennego.
Już powoli wjeżdżali do miasta, które jak dwie krople wody przypominało Heartsdale, tyle że było o połowę mniejsze. Wskazywał jej kolejne „miejscowe ciekawostki”, ale uśmiechał się przy tym tajemniczo, aż nabrała przekonania, że z każdą z nich są związane jego dalsze przygody z dziewczętami. Tylko z tego powodu wolała nie dopytywać się o szczegóły.
– A to moja szkoła średnia – rzekł, gdy mijali długi parterowy budynek, za którym stało zaparkowanych kilka przyczep mieszkalnych. – Uczyła w niej panna Kelley.
– Następna z twoich zdobyczy?
Jęknął gardłowo.
– Chciałbym. Na Boga, teraz ma pewnie z osiemdziesiąt lat, ale wtedy…
– Rozumiem – wtrąciła szybko.
– Czyżbyś była zazdrosna?
– O osiemdziesięcioletnią staruszkę?
– No to jesteśmy – rzucił, skręcając w Main Street, też bardzo podobną do tej w Heartsdale. – Coś ci to przypomina?
– Owszem, tyle że tutaj supermarket jest zdecydowanie bliżej rynku – odparła, oglądając się za wychodzącą ze sklepu kobietą dźwigającą trzy wypchane papierowe torby i holującą dwoje berbeci uczepionych jej spódnicy po obu stronach.
Na widok matki z dziećmi zaczęła się zastanawiać, jak mogłoby wyglądać jej życie w tej roli. Zawsze marzyła o tym, że gdy już będzie miała własną ustabilizowaną praktykę, wyjdzie za mąż i urodzi dzieci. Ciąża pozamaciczna będąca wynikiem gwałtu kazała jej na zawsze zapomnieć o tych marzeniach.
Aż ścisnęło ją za gardło na wspomnienie tego wszystkiego, co jej odebrano.
Jeffrey wskazał duże gmaszysko po prawej.
– To nasz szpital. Tutaj się urodziłem, choć wtedy miał tylko dwa piętra, a parking był wysypany żwirem.
Zapatrzyła się na mijany szpital, próbując nad sobą zapanować.
Podał jej papierową chusteczkę.
– Wszystko w porządku?
Pospiesznie wytarła oczy. Bardzo często zbierało jej się przy nim na płacz, a podobne gesty sprawiały, że miała jeszcze większą ochotę zalać się łzami. Wydmuchała nos i bąknęła:
– To pewnie od pyłku.
– Jasne – rzekł, wychylając się w fotelu, żeby podnieść szybę po jej stronie. – Tego przeklętego derenia.
Położyła mu dłoń na karku i zanurzyła palce we włosach z tyłu głowy. Nieodmiennie ją zdumiewało, że były takie miękkie w dotyku, zupełnie jak puszek na główce niemowlęcia.
Popatrzył przed siebie i przeniósł wzrok na nią. Uśmiechnął się nieśmiało i mruknął:
– Boże, jaka ty jesteś piękna.
Po raz drugi wydmuchała nos, chcąc ukryć swoją reakcję na ten komplement.
Wyprostował się, jeszcze bardziej zwalniając.
– Naprawdę jesteś bardzo piękna – powtórzył i pocałował ją za uchem.
Zdjął nogę z gazu, żeby pocałować ją po raz drugi.
– Zaraz zablokujesz cały ruch – ostrzegła, chociaż w zasięgu wzroku nie było żadnego samochodu.
Pocałował ją jeszcze raz, w usta. Sara tylko po części mogła się oddać przyjemnym doznaniom, bo była pewna, że połowa personelu i pacjentów szpitala wygląda ciekawie między listewkami żaluzji na to przedstawienie rozgrywające się na środku ulicy.
Delikatnie odepchnęła Jeffreya i powiedziała:
– Nie mam zamiaru skończyć jako jeszcze jedna „miejscowa ciekawostka” dla następnej dziewczyny, którą tu przywieziesz.
– Myślisz, że przyjeżdżałem tu z innymi dziewczynami? – zapytał tonem, po którym trudno było nawet rozpoznać, czy mówi poważnie.
Za nimi rozległ się klakson, toteż Jeffrey ruszył dalej przez miasto z przepisową szybkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Wolała mu nie wytykać, że dostosował się do ograniczenia prędkości po raz pierwszy od czasu, jak usiadł za kierownicą. Coś się zmieniło w atmosferze, jaką wokół siebie roztaczał, ale nie potrafiła tego sprecyzować. Zanim jednak zdążyła sformułować w myślach pytanie, zaraz za szpitalem skręcił w boczną uliczkę, a chwilę później na podjazd i zatrzymał wóz za granatowym pikapem. O poręcz werandy stał oparty różowy dziecięcy rowerek, opona wisząca pod konarem rozłożystego dębu pełniła rolę huśtawki.
– Tu mieszka twoja matka? – zdziwiła się Sara.
– Nie, to ostatni przystanek – odparł z nieco wymuszonym uśmiechem. – Zaraz wrócę.
Otworzył drzwi i wysiadł, nim zdążyła zapytać, kto tu mieszka.
Patrzyła, jak Jeffrey wbiega na werandę i puka do drzwi. Wetknął ręce do kieszeni, odwrócił się i zaczął się rozglądać. Pomachała mu ręką, ale szybko pojęła, że nie widzi jej z powodu odblasku słońca na szybach. Zapukał po raz drugi, ale wciąż nikt nie otwierał. Znowu odwrócił się w stronę samochodu i osłaniając oczy od słońca, uniósł w górę palec, dając jej znak, że wróci za minutę. Otworzyła drzwi i także wysiadła, kiedy zniknął za rogiem budynku.
Rozejrzała się ciekawie po okolicy, czekając na jego powrót. Uliczka do złudzenia przypominała jej Avondale, które akurat nie było najładniejszą częścią Heartsdale. Sądząc po wyglądzie, domy zbudowano w pośpiechu dla żołnierzy wracających z frontów drugiej wojny światowej, gotowych do założenia rodziny, by jak najszybciej zapomnieć o wojennym koszmarze. Pod koniec lat czterdziestych musiało to być ładne osiedle, od tamtego czasu jednak bardzo podupadło. Przed niektórymi posesjami stały na klockach rozsypujące się graty aut pozbawione kół, wiele trawników porastało zielsko. Ze ścian większości domów płatami obłaziła farba, ze szpar między płytami chodnikowymi wyrastała trawa. Niektórzy właściciele jeszcze się nie poddali w tej z góry przegranej bitwie, ich trawniki były starannie przystrzyżone, ściany domów okrywały wielkie tafle winylowych okładzin. Ten, przed który zajechał Jeffrey, należał właśnie do tej drugiej kategorii. Frontowe podwórze było zadbane i wypielęgnowane, a wysypane żwirem ścieżki dokładnie zagrabione.
Ruszyła powoli w stronę domu, obchodząc pikapą. Miał z boku wymalowany szeroki, pomarańczowy pas z ciągnącym się przez całą długość granatowym napisem: AUBURN TIGERS. Przed frontowymi drzwiami widniała przymocowana do poręczy werandy pomarańczowa chorągiewka z granatowym odciskiem tygrysiej łapy. Zwróciła uwagę, że nawet skrzynka na listy przy ulicy nosi barwy pomarańczowo-granatowe. Najwyraźniej mieszkał tu zagorzały kibic uczelnianej drużyny piłkarskiej.