13.32
Natrętny dzwonek telefonu przypominał tarcie gwoździem po szkolnej tablicy. Sara zaczynała mieć omamy słuchowe, bo wydawało jej się, że dzwonienie to cichnie, to znów przybiera na sile, niczym wycie policyjnej syreny. Dla zabicia czasu postanowiła odliczać sekundy między kolejnymi dzwonkami, lecz raz traciła rachubę, kiedy indziej przerywała odliczanie, pewna, że telefon umilkł na dobre, chociaż terkot rozlegał się na nowo. W dodatku był to staroświecki dzwonek, a nie elektroniczne popiskiwanie nowoczesnych aparatów cyfrowych. Czarny aparat miał tyle lat, że należało się dziwić, iż nie ma także obrotowej tarczy z dziurkami. Na obudowie nie było żadnych lampek ani przełączników. Tak bardzo przyzwyczaiła się już do telefonów komórkowych, aparatów bezprzewodowych i cyfrowych sygnałów, że prawie zapomniała, jak brzmi dzwonek klasycznego telefonu.
Wierzchem dłoni otarła pot z górnej wargi. Z chwilą odłączenia prądu do słabo wietrzonej sali ogólnej komisariatu zaczął się przesączać letni żar. Teraz, po upływie więcej niż godziny, panujący tu zaduch przyprawiał o mdłości. Co gorsza, trupy leżące po całej sali zaczynały cuchnąć.
Brad był bez spodni i koszuli, którymi Smith zatkał wyloty systemu wentylacyjnego, pewnie po to, by uniemożliwić dostęp policyjnym kamerom i mikrofonom podsłuchowym. Siedział, mając na sobie tylko białe bokserki i czarne skarpetki, szybko zapomniawszy o wstydzie. Z nieodgadnionych powodów jako jedyny cieszył się zaufaniem bandytów i miał pewną swobodę ruchów. Sara zdołała po kryjomu przekazać mu portfel Jeffreya, kiedy wyprowadzała dziewczynki do ubikacji. Nie miała pojęcia, gdzie go ukrył, mogła jedynie liczyć na to, że zrobił to skutecznie.
Dwie spośród trójki dziewczynek ostatecznie się uspokoiły i spały teraz z główkami na jego kolanach. Marla siedziała w pewnej odległości od reszty grupy i z otwartymi ustami wpatrywała się tępo w podłogę. Sara bardzo się bała, że staruszka podejmie próbę wyproszenia sobie wolności i powie Smithowi, kim naprawdę jest ranny policjant. Bo ona sama była całkowicie przekonana, że gdyby przyszło jej wybierać, uczyniłaby wszystko, byle tylko osłonić Jeffreya.
Oparła głowę o ścianę, pozwalając sobie spojrzeć na Smitha. Krążył nerwowo po sali, mamrocząc coś pod nosem. Zdjął skórzaną kurtkę, dzięki czemu doskonale było widać jego atletyczną budowę oraz imponujące muskuły rozpychające krótkie rękawki bawełnianej koszulki. Na prawym bicepsie miał wytatuowany duży granatowy wizerunek orła, a ilekroć zawracał, Sara próbowała odczytać wypisane poniżej słowa.
Obaj bandyci nosili spodnie panterki i ciężkie wojskowe buty. W tym upale gruba kuloodporna kamizelka z kevlaru musiała im krępować ruchy niczym kaftan bezpieczeństwa, ale żaden nie odważył się jej zdjąć. Z każdą kroplą potu ze Smitha sączyła się dzika, zwierzęca agresja, jednakże Sarę jeszcze bardziej przerażał Jego małomówny kumpel. Posłusznie wypełniał wszystkie rozkazy, robił dokładnie to, co Smith mu kazał, czy chodziło o strzelanie do małych dzieci, czy wykonanie wyroku na policjancie strzałem w głowę. Tego typu osobowość nie była niczym niezwykłym wśród chłopców w tym wieku, wojsko właśnie taką ceniło u rekrutów szczególnie, ale w połączeniu z agresją Smitha dawała nadzwyczaj groźny efekt. Gdyby coś się stało Smithowi, tamten nadal byłby bardzo groźny, niczym żądło skorpiona, które potrafi ukłuć śmiertelnie, nawet gdy kadłub zostaje pozbawiony łba.
Jeffrey poruszył się na jej kolanach, toteż szybko położyła dłoń na jego zdrowym ramieniu i mruknęła cicho:
– Wszystko w porządku.
Potarł oczy jak zaspane dziecko. Na jego policzku odcisnęła się fałda materiału jej sukienki. Miała straszną ochotę pokryć ją pocałunkami.
– Która godzina? Spojrzała na zegarek.
– Wpół do drugiej – odparła, zgarniając mu włosy z czoła. – Pamiętasz, gdzie jesteśmy?
Zaczerpnął głęboko powietrza i wypuścił je z westchnieniem.
– Śniła mi się ta noc, kiedy po raz pierwszy kochałem się ze swoją żoną.
Sara zagryzła wargi. Miała tak wielką ochotę znaleźć się teraz w tym miejscu z jego snu, że aż łzy napłynęły jej do oczu.
– Byliśmy w moim domu rodzinnym, siedzieliśmy na podłodze mojej sypialni…
– Ciii – syknęła, bojąc się, że powie za dużo.
Zrozumiał, ale zamknął na chwilę oczy, jakby pragnął zachować to wspomnienie w swoich myślach. Kiedy znów je otworzył, popatrzył na nią z nieopisanym bólem. Nie skarżył się jednak na swoje rany. Powiedział tylko:
– Ten przeklęty telefon doprowadza mnie do szału.
– Tak, wiem – odparła, marząc o tym, żeby go odłączyli, skoro nie zamierzają odbierać. Zaczekała, aż umilknie kolejny dzwonek, i spytała:
– Bardzo cię boli?
Pokręcił głową, wiedziała jednak, że kłamie. Grube krople potu występujące mu na czoło nie były tylko wynikiem panującego upału. Na ranie powstał zakrzep, ale krew mogła się dalej gromadzić wewnątrz ciała. Jego ramię było wyraźnie zimniejsze od reszty ciała, a puls wciąż nitkowaty. Podejrzewała, że kula utkwiła między rozerwaną tętnicą a nerwem. Przy każdym poruszeniu ucisk na nerw musiał wywoływać nieznośny ból. Jednocześnie każdy ruch stwarzał ryzyko przemieszczenia się pocisku. Rana znajdowała się bardzo wysoko, nie było więc sposobu założenia opaski uciskowej. Jedyną rzeczą, która uniemożliwiała wykrwawienie się na śmierć, była właśnie kula tkwiąca w jego ciele. Potrzebował natychmiastowej pomocy lekarskiej. Nie potrafiła nawet ocenić, jak długo jeszcze wytrzyma.
– Zastanawiałam się – powiedziała szeptem – jak bardzo… – Umilkła i obejrzała się na Smitha, lecz rozmawiał z kolegą. – Jak bardzo się zmieniłeś.
W jej pojęciu bardzo różnił się od tego mężczyzny, w którym przed laty się zakochała, choć pod wieloma względami pozostał taki sam. Czas łagodził jego charakter, szlifował go jak drogocenny kamień.
– Gdzie oni są? – zapytał, próbując usiąść. Przytrzymała go za ramię, żeby się nie ruszał, i zaniepokoiło ją, że tak łatwo uległ.
– W sekretariacie – odparła. – Zabrali Allison.
– Córkę Ruth Lippman? – zdziwił się, próbując coś dojrzeć.
Obróciła się nieco, umożliwiając mu rzut oka na frontową część posterunku, po czym znów ułożyła go sobie na kolanach. Allison siedziała na kontuarze i machała nogami w powietrzu. Na lewej łydce miała podłużne zadrapanie, ślad po wypadku z ubiegłego tygodnia, kiedy to próbowała dokonać jakiegoś wyczynu na rowerze, ale przewróciła się i zdarła sobie skórę o krawężnik. Sara musiała założyć jej dwa szwy i w zamian za lizaka wymusiła obietnicę, że dziewczynka będzie jeździć ostrożniej.
Smith przestał krążyć z kąta w kąt i zatrzymał się przed Allison, trzymając obrzynek w zgięciu ramienia. Jego kumpel stał po drugiej stronie dziewczynki, pistolet maszynowy wciąż wymierzony w drzwi frontowe leżał na kontuarze. Smith obejrzał się na nich, a Sara odniosła wrażenie, że słyszy każde słowo, jakie między sobą wymieniali.
– Martwię się o twoje ramię – szepnęła do Jeffreya.
– Wszystko w porządku – mruknął, znowu próbując się podnieść.
– Nie wstawaj – syknęła. – Proszę. Nie powinieneś się ruszać więcej, niż to absolutnie konieczne.
Musiał zwrócić uwagę na troskę w jej głosie, gdyż zrezygnował z dalszych prób.
– Powiedzieli już, czego żądają? – zapytał. Pokręciła głową, usiłując unikać świdrującego spojrzenia Smitha. Pediatryczne doświadczenie nasuwało jej wniosek, że chociaż bandyta nie jest już dzieckiem, przejawia wszelkie cechy nie w pełni rozwiniętego emocjonalnie dwudziestolatka. Dobrze wiedziała, jak agresywni potrafią być tacy osobnicy, kiedy stają przed jakimś wyzwaniem, zwłaszcza gdy chcą komuś zaimponować. Dlatego obawiała się, że i ona może zarobić kulkę, gdy stanie się przedmiotem rywalizacji między Smithem i jego przyjacielem.
Jeffrey ułożył się wygodniej, toteż znów zaczęła się w duchu modlić, żeby nie pogorszył swojej sytuacji nawet tak drobnym poruszeniem. Spojrzał na nią i zapytał półgłosem:
– Wygląda na to, że jeden z nich cię zna. Rozpoznałaś go?
Pokręciła głową, żałując, że nie potrafi powiedzieć, kim są bandyci i czego chcą. Od jej powrotu z Atlanty do Heartsdale minęło prawie piętnaście lat, lecz na pewno pamiętałaby Smitha, gdyby należał do jej pacjentów. Zresztą, gdyby był jej pacjentem i w ogóle nie znał Jeffreya, to po co miałby organizować zbrojny napad na posterunek, żeby zabić komendanta? A może ci dwaj realizowali jedynie plan ułożony przez kogoś innego? Po raz kolejny wyciągnęła szyję, by przyjrzeć się drugiemu zabójcy. Wciąż miał czapeczkę baseballową nasuniętą głęboko na twarz, ale smuga słońca wpadająca przez uchylone drzwi frontowe pozwoliła dostrzec jego oczy. Były puste jak dwie kałuże mętnej wody.
Uzmysłowiła sobie, że Smith bacznie ją obserwuje, toteż zmusiła się do tego, by posłać Allison uśmiech pocieszenia. Dziewczynka siedziała przygarbiona z rączkami splecionymi na spódniczce wetkniętej między kolana. Łzy spływały jej po buzi. Jej matka, Ruth Lippman, zaczęła uczyć angielskiego w tutejszej szkole, kiedy Sara była już w dziesiątej klasie. Zdążyła ją jednak polubić za to, że była wymagającą i dość surową, lecz bardzo miłą nauczycielką.
– Mówi ze słabym południowym akcentem – mruknął Jeffrey.
Miał rację. Kiedy Smith wykrzykiwał coś z wściekłością, dało się wyczuć, że pochodzi z Południa, ale gdy mówił spokojnie, posługiwał się angielszczyzną bez akcentu. Miała wrażenie, że używał typowo wojskowych określeń, choć może tylko sobie to wmówiła. Sądziła, że pochodził z wojskowej rodziny, mógł być synem zawodowego oficera, ze względu na kryminalną przeszłość czy też profil psychologiczny wyrzuconego z wojska już na etapie wstępnego szkolenia. Jeffrey zamknął oczy.
– Może spróbowałbyś się przespać?
– Nie powinienem spać – odparł, choć było widać, że powieki mu się kleją.
Sara znowu popatrzyła na Smitha, który obserwował ich z wytężoną uwagą. Usiłując powstrzymać drżenie głosu, odezwała się do niego: