Ból. Krew. Jego głowa.
Griffin nie przestawał strzelać. Podniósł się i wbiegł z wściekłym krzykiem na górę.
David popędził w głąb korytarza. Wciąż słyszał za sobą huk strzałów. Dobrze, dobrze. Odstrzel sobie łeb, palancie, podziuraw ściany. David miał już mało pocisków, w żadnym wypadku nie zamierzał ich zmarnować.
Wpadł do sypialni, szukając Meg.
Chłodna bryza owiała jego policzki. Rozejrzał się po pokoju. Zasłony były rozsunięte, okno otwarte na oścież. Chwilę później usłyszał na dole głuche tupnięcie.
Podbiegł do okna. Wychylił głowę w samą porę, by ujrzeć kobiecą sylwetkę zrywającą się na nogi i uciekającą przez trawnik.
Nie, nie. To niemożliwe. Meg nie mogła wyjść z tego cało. Nie mogła mu tak uciec. Była jego, jego, jego.
David uniósł pistolet, wycelował. W tym samym momencie w drzwiach od szafy ukazała się druga postać.
– Nienawidzę cię, nienawidzę, nienawidzę! David obrócił się.
– Meg? Co, do kur…
Rzuciła się na niego, uderzając go barkiem w klatkę piersiową, i oboje polecieli na ścianę. W tym momencie Griffin wpadł z rykiem do pokoju. Davidowi zakręciło się w głowie. Musiał wstać, odzyskać równowagę, opanować się. Chwycił Meg za szyję i odepchnął brutalnie. W tej samej chwili przed oczami mignęła mu pięść Griffina.
Policzek eksplodował od nagłego bólu. David uświadomił sobie nowe niebezpieczeństwo. Poturlał się w lewo, zerwał na nogi i nacisnął spust. Chwilę później Griffin złapał go żelaznym chwytem za nadgarstek i wykręcił mu ramię.
David wrzasnął z bólu. Teraz naprawdę zaczynał się wkurwiać. Nie taki był plan! Nie o to mu chodziło!
Zesztywniał i upadł do przodu, pociągając ze sobą Griffina. Obaj gruchnęli o podłogę. David odturlał się i skoczył na równe nogi. Dobył noża. O, tak lepiej!
Dźgnął Griffina między żebra, a potem odskoczył do tyłu, patrząc, jak jego dawny przyjaciel i sąsiad podnosi się z klęczek. Griffin miał rozciętą koszulę, z rany płynęła krew. Nie miał już pistoletu. Pewnie na korytarzu skończyły mu się naboje i w szale cisnął broń na podłogę. Griffin zawsze był impulsywny. Tym lepiej!
– Muszę ci powiedzieć, że w więzieniu wiele się nauczyłem – oświadczył David, tańcząc wokół Griffina i gotując się do zadania następnego ciosu. Nie wiedział, gdzie jest Meg. Nie szkodzi. W końcu jaką groźbę mogła stanowić kobieta?
– Świetnie. Bo niedługo tam wrócisz – warknął Griffin.
– Nie ma mowy, złamasie. Zabiję cię, a potem ukatrupię każdego glinę, który wejdzie mi w drogę. Już załatwiłem przynajmniej sześciu. Paru więcej, paru mniej… to bez znaczenia.
– Radzę ci skorzystać z samochodu na podjeździe. Viggio bardzo się namęczył, żeby go dla ciebie przygotować.
– Skurwiel! Zamontował bombę, prawda? Chuj byłby niczym, gdybym nie powiedział mu, gdzie szukać internetowego podręcznika dla piromanów. Chłystek jeden!
David rzucił się do przodu, mierząc w udo Griffina. Ten jednak spodziewał się ataku, zrobił zwinny unik i przywalił mu prawym sierpowym w lewe oko. Głowa Davida odskoczyła do tyłu. Zobaczył gwiazdy, ale zdołał utrzymać się na nogach. Griffin był silniejszy, bez dwóch zdań. Ale David miał więcej sprytu. I nóż.
Griffin nie zaatakował, wciąż tylko krążył wokół Davida. Wydawał się dziwnie spokojny, nadspodziewanie wręcz cierpliwy.
– Gdyby nie ty, Viggio mógłby przez lata grasować po Providence – powiedział. – Nikt by go nie złapał. To wszystko twoja zasługa.
– Nie zamierzałem oddawać go w łapska policji. Jeśli o mnie chodzi, mógł sobie gwałcić studentki do końca świata. Zresztą uważałem go za swego rodzaju pożegnalny prezent dla ciebie. Dzięki niemu nigdy byś się nie nudził. Ale teraz, niestety, plan uległ zmianie. Muszę cię zabić.
– Zaczynasz się powtarzać.
– Co ty, kurwa, wyprawiasz, Griffin? Gdzie twoja wściekłość, gdzie poczucie świętej misji? Nie pamiętasz, co zrobiłem Cindy? Mam ci powtórzyć, jak wyglądały ostatnie tygodnie jej życia?
– Cindy umarła w otoczeniu ludzi, którzy ją kochali. Nie wszyscy mają takie szczęście.
– Opowiedziałem jej każdy najdrobniejszy szczegół!
Griffin milczał. David zmarszczył brwi. Nie podobało mu się to. Gdzie się podziała złość? David potrzebował jej teraz. Liczył na nią. Gdzież ta wspaniała, bezmyślna nienawiść, która zawsze pchała tego przerośniętego detektywa do zrobienia czegoś głupiego?
– Próbowała zamknąć oczy, Griffin. Przytrzymywałem jej powieki. Pokazywałem zdjęcia.
Griffin wciąż się nie odzywał. Patrzył Davidowi za plecy, na drzwi. Price obrócił się do tyłu, zobaczył tylko pusty korytarz i czym prędzej stanął z powrotem przodem do przeciwnika.
– Na co się gapisz? – zapytał. Znowu poczuł się niepewnie. Miał wrażenie, że przestaje panować nad sytuacją, chociaż nie wiedział dlaczego.
– Na nic.
– Już nikt ci nie został, Griffin. Zastrzeliłem tego twojego durnego kumpla. Tego chudego, jak mu tam? Watersa. Obawiam się, że już nie będziesz mógł mu złamać nosa. Wlazł do piwnicy w złym momencie, więc go zabiłem.
Griffin milczał.
– Słyszysz, co do ciebie mówię?! – wrzasnął David, wymachując nożem. – Zostałeś sam! Zabiłem twojego kumpla, znęcałem się nad Cindy. Zamordowałem dziesięcioro dzieciaków, a ty nie potrafiłeś mnie powstrzymać. Teraz wyrwałem się z mamra. Tak, w tym też mi pomogłeś. Dzięki ci, wielki sierżancie Griffinie.
– Gdzie Meg?
– Co? – David znowu poczuł niepewność. Coś tu nie grało. Sprawy nie przebiegały zgodnie ze scenariuszem. Miał pot na czole. I odczuwał… odczuwał dziwne zmęczenie. Cały ten wysiłek. Grał dobre przedstawienie. Co się, kurwa, stało z pierdoloną widownią?
– Gdzie jest Meg? – powtórzył Griffin.
– To bez znaczenia.
– Tak sądzisz? – zapytał Griffin.
– A co?
– Cóż, jeszcze nie udało ci się uciec, Davidzie. Pomyśl tylko. Tyle wysiłku i przygotowań włożyłeś w to, żeby wydostać się z więzienia, ale tylko po to, żeby wpaść w potrzask w swoim dawnym domu. Sporo się nabiegałeś, ale nic nie zyskałeś.
– Zamknij się.
Griffin wzruszył ramionami.
– Jak sobie życzysz.
– Co się, kurwa, z tobą dzieje?! – wrzasnął David. – No, dalej, krzycz na mnie!!!
Griffin nie powiedział ani słowa. Tylko wciąż krążył i krążył, i krążył.
A David… David nie wytrzymał. Coś się w nim załamało. Jakby w mózgu pękło mu naczynie z ludobójczą furią. Uniósł rękę nad głowę i natarł wściekle na Griffina. Musiał go zabić. Po prostu musiał zadźgać tego człowieka o kamiennej twarzy, spokojnym głosie i przenikliwym, chłodnym spojrzeniu. Kurwa, po tylu miesiącach planowania należała mu się lepsza widownia.
David wrzasnął na całe gardło i natarł…
Griffin wyciągnął zza pleców pistolet i strzelił mu w pierś. Najpierw raz, potem drugi i trzeci. David Price padł na podłogę. I już nie wstał.
Trzydzieści sekund później do pokoju wszedł Fitz, który pilnował na korytarzu Meg. Pochylił się nad ciałem Davida, stwierdził brak pulsu i podniósł wzrok na Griffina.
– Świetnie to rozegrałeś – zauważył ponuro.
– Nauczyłem się od samego mistrza – odrzekł Griffin.
Wyszedł na zewnątrz, Fitz i Meg za nim. Karetki już stały przed domem, migały światła, wyły syreny. Zabawne, że nie słyszał, jak nadjeżdżały. W sypialni na górze świat był taki mały, ograniczał się tylko do Davida Price’a i jego własnej przeszłości.
Zza domu wyłoniła się Jillian. Właśnie wróciła z drugiego końca podwórza, dokąd pobiegła, udając uciekającą Meg Pesaturo. Miała rumiane policzki, rozwiane włosy, jej ubranie było poplamione krwią. Pomyślał, że nigdy nie wyglądała lepiej. Spojrzała na niego z uniesioną głową. Otwarcie i z dumą. Meg podbiegła do niej i rzuciła jej się na szyję. Jillian przytuliła ją mocno, głaszcząc jej włosy.
Griffin podszedł do karetki, do której właśnie ładowano leżącego na noszach Watersa. Mike miał na twarzy maskę tlenową, ale był przytomny.
– Co z nim? – zapytał Griffin.
– Musimy go zawieść do szpitala – odpowiedział sanitariusz.
– Zaopiekujcie się nim dobrze.
– Oczywiście.
– Mike…
Waters spróbował unieść kciuk. Po chwili nosze zostały załadowane. Zatrzasnęły się drzwiczki i karetka ruszyła.
Nadjechały policyjne radiowozy. Jeszcze więcej migających świateł, jeszcze głośniejsze wycie syren.
Griffin stał pośrodku chaosu swojej dawnej okolicy, swojego dawnego życia. Spojrzał na Meg. Na Jillian. Popatrzył w okno sypialni na piętrze, gdzie leżały teraz zwłoki Davida Price’a. I wyszeptał:
– Kocham cię, Cindy.
Dan siedział zgarbiony w poczekalni oddziału intensywnej terapii i przeczesywał nerwowo włosy. Minęło trzydzieści minut.
Otworzyły się drzwi. Dan podniósł wzrok na ubranego w biały fartuch lekarza.
– Żona chce się z panem widzieć.
– Słucham?
– Pańska żona… nieźle nas wystraszyła. Na szczęście udało nam się ją uratować. Ale najważniejsze, że odzyskała w końcu przytomność.
– Co?
– Czy chce się pan z nią zobaczyć, panie Rosen?
– Tak, tak.
Dan przeszedł przez korytarz. Wszedł do pokoju. W szpitalnym łóżku leżała blada, lecz przytomna Carol. Nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Nie potrafił się ruszyć.
– Kochanie – wyszeptał.
– Usłyszałam twój głos.
– O Boże, myślałem, że cię straciłem.
– Usłyszałam twój głos. Powiedziałeś, że mnie kochasz.
– Bo kocham, Carol. Naprawdę. Nigdy nie kochałem innej kobiety. Uwierz mi. Popełniłem wiele błędów, ale nigdy, nigdy nie przestałem cię kochać.
– Dan?
W końcu udało mu się ruszyć. Podszedł nieśmiało do łóżka. Teraz była przytomna, pamiętała wszystko, co zrobił. Ile razy ją zawiódł. Była przytomna, a on nie był dobrym mężem i…
Carol wzięła go za rękę.
– Dan – szepnęła. – Ja też cię kocham.