Литмир - Электронная Библиотека

Siedząca obok Jillian Libby stuknęła palcem w książeczkę.

– Ale – przypomniała im pani porucznik – musimy być przygotowani na ewentualność, że spotkanie dojdzie do skutku. Dlatego proszę, żebyście pozwolili mi państwo eskortować Molly…

– Nie!

– Panie Pesaturo…

– Nie – powtórzył Tom, po czym spojrzał na żonę i ujął ją za rękę. Oboje popatrzyli na panią porucznik. – Wychowaliśmy Molly jako córkę. Ona nas potrzebuje. Przejdziemy przez to wspólnie. Jako rodzina.

– A jeśli Price czegoś spróbuje?

– To przekonamy się, jak dobrzy są pani snajperzy, prawda, pani porucznik?

Czwarta po południu.

Griffin, Fitz i Waters w końcu odnaleźli siedzibę Korporate Klean, czyli stary, walący się magazyn w południowym Providence, stojący pośród jeszcze starszych i jeszcze bardziej zrujnowanych budynków. Wyglądało na to, że firmy sprzątające nie zarabiały tyle co, powiedzmy, banki spermy.

Drzwi wejściowe były zamknięte. Griffin zaczął wciskać guziki od domofonu, a Waters podniósł wzrok na kamerę. Dopiero po czterech czy pięciu dzwonkach w głośniczku odezwał się skrzekliwy kobiecy głos.

– Czego?

– Szukamy firmy Korporate Klean – odrzekł Griffin.

– Po co?

– Jesteśmy bardzo brudni i potrzebujemy porządnego szorowania, a jak pani myśli?

– Gliny?

– Gorzej – oświadczył Griffin. – Policja podatkowa.

Podziałało. Natychmiast rozległo się bzyczenie otwieranych drzwi.

Banda byłych więźniów nie miała dla gliniarzy niczego oprócz pogardy. Wszyscy czuli jednak respekt przed policją podatkową.

Mieszczące się na czwartym piętrze biura Korporate Klean odbiegały wyglądem od reszty budynku. I to na plus. Jasnoszara wykładzina na podłodze była stara i wytarta, a kremowe ściany śmiertelnie nudne, za to wszystko lśniło czystością, a w powietrzu unosił się zapach detergentów. Pewnie tutaj byli skazańcy uczą się nowego fachu.

Trzej detektywi podeszli do pustego biurka w niewielkim pomieszczeniu recepcyjnym i wbili wzrok w długi wąski korytarz po drugiej stronie, czekając niecierpliwie, aż ktoś w końcu raczy się pokazać. Griffin założył ręce na plecy, żeby nikt nie zauważył, że się trzęsą. Kiedy podniósł wzrok, ujrzał gapiącego się na niego Watersa. Chyba nikogo nie udało mu się oszukać.

Czwarta zero trzy. Coraz mniej czasu. Jezu…

Drzwi na końcu korytarza wreszcie się otworzyły. Wyszła z nich dziewczyna, która miała na sobie o wiele za dużo kolczyków i o wiele za mało ubrań.

– W czym mogę pomóc? – zapytała i spojrzała na nich z nadspodziewaną odwagą jak na kobietę stojącą półnago przed trzema mężczyznami.

– Szukamy właściciela Korporate Klean.

– Mogę spytać, w jakiej sprawie?

– Podatków.

– Agenci IRS nie składają domowych wizyt.

– Skąd pani wie? – zapytał Griffin, pokazując odznakę. – To ważna sprawa. Proszę znaleźć właściciela. Natychmiast.

Dziewczyna uniosła srebrną od kolczyków brew, zmierzyła ich lekceważącym spojrzeniem, żeby sobie nie myśleli, że się boi, po czym zniknęła z powrotem w głębi korytarza.

Noga Griffina zaczęła drgać. Zaczął się więc przechadzać w tę i z powrotem po recepcji, a Waters i Fitz zerkali na niego ukradkiem zafrasowani.

Kolejna długa, niekończąca się minuta. Jedna z wielu straconych minut. Co jest? Czy nikt tutaj nie rozumie znaczenia upływającego czasu?

Wreszcie półnaga recepcjonistka znowu stanęła w drzwiach. Pan Sal Green przyjmie ich teraz. Proszę nie zniszczyć niczego po drodze.

Za późno. Popędzili przez korytarz i wpadli z hukiem do gabinetu.

– Panowie – powitał ich chudy mężczyzna w wyblakłych dżinsach i z zawiązanymi w kucyk szpakowatymi włosami. Poderwał się z opóźnieniem na nogi i niezgrabnym ruchem ręki wskazał im dwa puste krzesła.

– Policja – huknął Griffin.

Green nie był pod wrażeniem. Wzruszył ramionami, a potem oznajmił:

– Mógłbym powiedzieć, że zaskakuje mnie wasza wizyta, ale to, rzecz jasna, nieprawda. Co się stało tym razem, panowie? Komuś zginął w biurze spinacz i w ramach śledztwa przyszliście podręczyć ulubionego kozła ofiarnego?

– Policja stanowa nie zajmuje się zaginionymi spinaczami.

Ach, tak. Słusznie, słusznie. W takim razie któryś z moich podopiecznych przekroczył dozwoloną prędkość. Wiecie, panowie, naprawdę możecie wręczyć byłemu więźniowi mandat. Nie wszyscy skazańcy gryzą. Ciśnienie Griffina skoczyło o kolejne pięćdziesiąt punktów. Łypnął na Watersa porozumiewawczo.

– Potrzebujemy informacji – powiedział Waters.

– Serio?

– Musimy się dowiedzieć, kto sprząta bank spermy w Pawtucket, i kiedy te osoby zaczęły u pana pracować.

– W takim razie będziecie potrzebować nakazu sądowego.

– W takim razie pan będzie potrzebował gipsu – warknął Griffin.

– Uuuu, dobry glina, zły glina. – Green zwrócił się do Fitza: – A ty jaką grasz rolę? Komicznego ofermy?

– Jestem tu jako świadek, który zezna, że ci dwaj wcale pana nie skrzywdzili – wyjaśnił uprzejmie Fitz.

– Dajcie sobie spokój. – Green usiadł za biurkiem. – Słuchajcie, prowadzę dobrą firmę, zatrudniam dobrych ludzi. Co miesiąc przetrząsacie mi dane o personelu i do tej pory niczego nie znaleźliście. Bez względu na to, o co teraz chodzi, załatwcie nakaz. Jeżeli macie dowód, że któryś z moich pracowników coś przeskrobał, na pewno sędzia się na to zgodzi.

– Nie mamy czasu – zaprotestował Waters.

– A ja nie mam miliona dolców. Takie jest życie.

Griffin miał już dość. Oparł ręce na biurku i pochylił się do przodu, aż jego nos znalazł się w odległości zaledwie trzech centymetrów od nosa Greena.

– Chodzi o Gwałciciela z Miasteczka Uniwersyteckiego, rozumie pan? Ogląda pan telewizję?

Green zamyślił się. Odwrócił wzrok od Griffina i zmarszczył brwi.

– Moi ludzie pracują w nocy…

– Nie w każdą noc.

– Sam ich sprawdzam. Nie mamy nikogo z historią przestępstw seksualnych. Kobiety z mojego personelu nie zgodziłyby się na to. Albo zrobiłyby takiemu facetowi krzywdę.

– Ten facet nigdy nie został skazany.

– To skąd wiecie, że u mnie pracuje? Niech pan posłucha, sierżancie. Jestem tylko zapracowanym drobnym przedsiębiorcą, a pan wcale mnie nie przekonał.

– Mamy swoje powody. Poważne powody…

– To proszę je przedstawić sędziemu – uciął Green, po czym podniósł słuchawkę, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca.

Griffin wcisnął słuchawkę z powrotem na widełki.

– Jeżeli zginie następna dziewczyna…

– To wie pan, gdzie mnie szukać, prawda, sierżancie?

– Ty skurwysynu – warknął Fitz.

Green spiorunował go wzrokiem. Też był zdenerwowany.

– Panowie, jako policjanci powinniście wiedzieć, że musicie mieć nakaz. Na waszym miejscu zacząłbym szukać sędziego. Bo, szczerze mówiąc, o piątej mam zamiar pojechać do domu.

Słysząc to, Griffin o mało na niego nie skoczył. Znowu dzwoniło mu w uszach. Waters położył mu rękę na ramieniu. Griffin powstrzymał się w ostatniej chwili. Weź głęboki oddech, pomyślał. Policz do dziesięciu. Policz do dwudziestu. Facet jest dupkiem. Na świecie roi się od dupków.

– Jeszcze tu wrócimy – powiedział Griffin.

– Jak Schwarzenegger – zauważył cierpko Green, znowu podnosząc słuchawkę.

Wybiegli z budynku. Czwarta trzydzieści dwie.

– Potrzebujemy sędziego, przyjaznego sędziego – wysapał Griffin.

– Znam takiego – zapewnił bez wahania Waters.

– Dobra, ty i ja pojedziemy po nakaz. A ty – Griffin zwrócił się do Fitza – obserwuj budynek. Nie chcę tu pędzić z papierem w zębach tylko po to, żeby pocałować klamkę.

– No no, sam na sam z byłymi więźniami. Już nie mogę się doczekać.

– Oni też. Chodź, Mike. Jedziemy.

Fitz wrócił do budynku. Waters i Griffin wsiedli do samochodu Watersa. Niebo wciąż było błękitne, trzy godziny do zmroku. Ale zmrok nadejdzie, nadejdzie szybko. David Price wyjdzie z więzienia, podejdzie do pięcioletniej córki. A jakaś studentka wyjdzie z uczelni i nieświadoma niebezpieczeństwa wróci do domu.

A Meg? A Carol? A Jillian?

Griffin zawiódł raz żonę. Zawiódł dziesięcioro bezbronnych dzieci. Zawiódł samego siebie. Teraz był podobno starszy i mądrzejszy. Nie chciał znowu spartaczyć sprawy.

– Jak samopoczucie? – spytał zaniepokojony Waters.

– Trzymam się.

– Ledwo.

– Robię postępy.

Czwarta czterdzieści pięć.

Strażnik więzienny zatrzymał się przed pojedynczą odizolowaną celą, do której tymczasowo przeniesiono Davida Price’a.

– Ręce – powiedział.

– Już chcecie mnie skuć? Kurde, naprawdę niczego nie zaniedbujecie.

– Ręce – powtórzył strażnik.

David wzruszył ramionami. Wystawił dłonie przez okienko w drzwiach celi. Strażnik zatrzasnął mu na nadgarstkach kajdanki. David wsunął ręce do środka i po chwili drzwi się otworzyły. Strażnik wyciągnął go za ramię i poprowadził w stronę pokoju rewizji.

– Mogę wpaść po drodze do swojej celi? – zapytał David.

– Po co?

– Wolę tamten kibelek. Wiesz, w nowej celi trudno się rozluźnić.

– Jedz więcej błonnika – odrzekł strażnik i poprowadził go dalej. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi, przed którymi stało trzech strażników. Jeden z nich właśnie zakładał gumowe rękawiczki.

– Pełna rewizja osobista? – David uniósł brew. – A już myślałem, że to mój szczęśliwy dzień.

Strażnik spojrzał na niego kamiennym wzrokiem. David wzruszył ramionami.

– Cóż, skoro taka jest cena wolności. – Wszedł do pokoju, gdzie na stole leżały jego ulubione koszula i spodnie. Ubrania prawdopodobnie już zostały przeszukane. Teraz kolej na niego.

Odwrócił się od ubrań, starając się nie uśmiechać zbyt radośnie.

– Nareszcie wolny – mruknął pod nosem, unosząc ręce nad głowę. – Nareszcie wolny. O, wielki Boże, nareszcie wolny.

Piąta zero zero.

David Price pochylił się.

Griffin i Waters stanęli przed sędzią.

Fitz patrzył na półnagą recepcjonistkę.

Tawnya karmiła małego Eddiego.

83
{"b":"94206","o":1}