– Zrób mi przysługę, Girard, i zadzwoń do detektywa Fitzpatricka – zawołał, wybiegając z sali.
– Tego z policji miejskiej?
– Tak.
– Przykro mi, ale detektywi z miejskiej mieli wezwanie. Jakiś incydent w kampusie.
Griffin zatrzymał się.
– W kampusie?
– Tak jest, sierżancie. W kampusie – powtórzył Girard.
Drzwi łazienki otworzyły się. Carol zmrużyła oczy i delikatnie nacisnęła spust.
Raz, dwa, trzy. Mała dwudziestka dwójka podskoczyła jej w ręce. Ciemna barczysta postać padła na podłogę.
– Jezus, Maria – jęknął męski głos. – Chyba mnie postrzeliłaś.
– Dan?! – zawołała Carol.
Jillian biegała po trawniku w niebieskim szlafroku, zaglądając za każdy krzew, za każde drzewo. Paliły się światła, sąsiedzi wyglądali przez okna, wylęgali na ulicę, wyły syreny radiowozów. Robiła z siebie pośmiewisko. Nic jej to nie obchodziło.
– Wyłaź, wyłaź, ty draniu! – krzyczała. Wymierzyła pojemnik z gazem w jeden z krzewów i obficie spryskała szumiące liście. – Żartów ci się zachciało? Już ja ci pokażę, ty tchórzliwy sukinsynu. Wyłaź, do cholery!
Podbiegła do ogrodzenia. Sąsiedzi cofnęli się trwożnie. Nie zwracała na nich uwagi. Od gazu łzawiły jej oczy, miała zatkany nos. On musiał gdzieś tu być. Nie mógł uciec daleko. Znajdzie go, złapie i…
Musiała się na kimś wyżyć. Musiała zadać komuś ból i przerażało ją to, więc wciąż biegała, tratując rozkwitające krzewy, depcząc rządki świeżo zasadzonych bratków. Musiała działać. Walczyć. Nie była już w mrocznej suterenie. Nie była bezsilna!
Ten krzak. Poruszył się. A to tchórz jeden!
Jillian rzuciła się przed siebie i nagle wpadła na coś twardego.
– Au! – jęknęła, cofnąwszy się, po czym podniosła wzrok i zobaczyła sierżanta Griffina.
– Jillian – usłyszała jego łagodny głos.
– Widział pan, co on zrobił?
– Powiedzieli mi, co się stało.
– To sypialnia mojej matki. Wie pan, jak się przestraszyła? Musiałam wezwać karetkę, nie mogła oddychać. Jeżeli przez tego sukinsyna miała kolejny zawał, to przysięgam, że zabiję go własnymi rękami. Dorwę go i zatłukę!
– Jillian – powtórzył Griffin.
– To sypialnia mojej matki! Jaki kretyn mógł zrobić coś takiego? Właśnie dzisiaj. O Boże, biedna Libby…
Łkając i słaniając się na nogach, spuściła wzrok. Jej szlafrok powiewał na wietrze. Stała półnaga pośrodku trawnika. Wyły syreny, światła radiowozów oblewały dom jaskrawą czerwienią. Ludzie gapili się na nią.
Na szybie okna w sypialni jej matki ktoś napisał ociekającą czerwoną farbą Eddie, Como żyje…
– To wcale nie jest zabawne – wymamrotała. – Co za okropny żart. Zatoczyła się, a Griffin złapał ją w obawie, że upadnie.
– Przykro mi – powiedział.
– Nienawidzę tego! – jęknęła, tuląc się do piersi policjanta.
– Jillian… – powtórzył Griffin.
Coś w tonie jego głosu kazało jej podnieść wzrok. Patrząc w jego błękitne oczy, bez żadnego powodu zaczęła myśleć o jego zmarłej żonie. Jak to było kochać tego mężczyznę? Leżeć w objęciach jego silnych ramion, patrzyć w jego spokojne oczy, a mimo wszystko czuć wolno, lecz nieodwołalnie zbliżającą się śmierć?
– Co się stało? – wyszeptała.
– Bardzo mi przykro. Właśnie rozmawiałem z detektywem Fitzpatrickiem… W kampusie zgwałcono kolejną kobietę.
– To niemożliwe. Przecież Eddie nie żyje. Nie mógł już nikogo skrzywdzić. Ten napis to tylko wygłup jakiegoś szczeniaka.
Sierżant Griffin nie powiedział ani słowa. Wciąż trzymał ją w ramionach, chroniąc przed upadkiem i wzrokiem sąsiadów. Nie puści jej, dopóki nie będzie gotowa. Teraz to zrozumiała. Będzie tu stał tak długo, jak będzie trzeba. Na tym polegała jego praca. A nawet wtedy, gdy prowadził sprawę tamtego pedofila dziennikarze mówili, że traktuje pracę poważnie.
Wpatrywała się w jego pociągłą kościstą twarz. Spoglądała w spokojne błękitne oczy. W nagłym odruchu wyciągnęła rękę i pogładziła jego szorstki policzek. Zastanawiała się, co by pomyślał, gdyby się dowiedział, że od roku nikt jej nie dotykał.
Potem bardzo powoli wyprostowała się, zrobiła krok do tyłu i zawiązała pasek szlafroka.
– Brunetka? – zapytała.
– Tak.
– Lateksowe opaski?
– Tak.
– Czy ona…
– Została uduszona. Jillian zamknęła oczy.
– Dobrze, sierżancie. Może pan wejdzie do środka?
Dwunasta dwadzieścia jeden.
W domu państwa Pesaturo nie paliły się żadne światła. Tom i Laurie spali spokojnie po przeciwnych stronach wielkiego małżeńskiego tapczanu. Mała Molly leżała skulona w różowej pościeli swojego łóżeczka. W pokoju obok Meg zaczęła się przewracać z boku na bok, pogrążona we śnie.
Ciemno-czekoladowe oczy. Łagodne ręce. Uśmiech kochanka. Jego palce przeczesują jej włosy. Po chwili jego dłoń wędruje niżej i muska jej pierś.
– Powinniśmy przestać – szepcze jej do ucha.
– Nie, nie…
– To by nie było w porządku. – Łagodnie ściska jej sutek.
– Proszę…
– To nie w porządku.
– Proszę…
Przesuwa dłoń niżej. Meg wije się i wypina biodra. Po chwili jego palec wsuwa się w nią. Jej ciało drży z rozkoszy. Meg odchyla do tyłu głowę.
Ciemno-czekoladowe oczy. Łagodne ręce. Uśmiech kochanka.
Meg obudziła się, otworzyła oczy.
– David – szepnęła.